Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 8/10. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 8/10. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 13 marca 2022

Against the Ice (Walka z lodem), reż. Peter Flinth

Against the Ice (Walka z lodem), reż. Peter Flinth

O historii odkryć polarnych, o ile w ogóle się mówi, zwykle szasta się paroma nazwiskami/ sytuacjami, zapominając o tysiącach innych (jeśli nie więcej) ludzi i sytuacji. Jednak poza tym schemat, okoliczności, krajobraz - podobne we wszystkich tych wypadkach, co nie zmienia faktu, że warte przypomnienia. Doskonale zrealizowany film i - o ile mi wiadomo na podstawie lektur - bardzo wiarygodny, rzetelny w każdym skrawku. Kawałek rzeczywistości, który warto poznać, choćby dlatego, że rzadko wspominany, a cholernie ważny.

8/10

wtorek, 1 grudnia 2020

Mosul, reż. Matthew Michael Carnahan

Mosul, reż. Matthew Michael Carnahan

Połączenie świetnego dramatu psychologicznego i mocnego kina wojennego. Nie byłem na wojnie, ale wszystko wskazuje, że Mosul pokazano wiarygodnie, zwłaszcza, że obraz jest oparty na faktach. Daje więc pewnie właściwe wyobrażenie i o postawach, i o realiach frontu, i wreszcie ogólnej sytuacji podczas wojny w Iraku.

Grupa policjantów przekwalifikowanych na jednostkę specjalną. Okazuje się, że są to postacie niejednoznaczne, jednak mają jakiś cel. Mosul jest zrujnowany, wciąż włóczą się grupki islamistów. Resztę warto po prostu zobaczyć. Ciekawie też byłoby spojrzeć na podobieństwa z nowelą Krzyż walecznych Kazimierza Kutza.

8/10

poniedziałek, 17 sierpnia 2020

Før frosten (Przed mrozem), reż. Michael Noer

Før frosten (Przed mrozem), reż. Michael Noer

Znakomite. Ponury, naturalistyczny obraz XIX wiecznej Danii, bez owijania w bawełnę i eufemizmów. Przypomina to trochę prozy Prusa czy wczesnego Żeromskiego. Oprócz potwornego wielowiekowego obyczaj swatania widzimy rzeczy - sam nie wiem czy gorsze, czy nie: głód, walka o ziemię, wszechwładza pieniądza, który jest bogiem, a drugim po bogu jest ksiądz. Krowa jest święta, ale nie tak, jak w Indiach, krowa to po prostu majątek i miejsce w kościele o dwie ławy bliżej ołtarza. Całość tego życia ukazana jest z przerażającym realizmem i nie do wyobrażenia współcześnie. Przede wszystkim jednak prowadzone jest to w chłodnej poetyce realistycznej, cała niewolnicza zależność ludzi od systemu i niemożność - nie tyle wyrwania się z niego - co raczej wręcz pomyślenia o wyrwaniu się, przemawiają mocno do wyobraźni. Jeśli naprawdę wejść w świat tego filmu, to potrzeba równie mocnych nerwów, jak przy dobrym horrorze.

8/10

wtorek, 24 września 2019

Rambo: Last Blood (Rambo: ostatnia krew), reż. Adrian Grunberg

Rambo: Last Blood (Rambo: ostatnia krew), reż. Adrian Grunberg

Najlepszy Rambo od jedynki. Domknięcie cyklu rządzi się swoimi zasadami, co zostało uszanowane i wykorzystane przez scenarzystów. Nie chodzi więc tylko o opowiedzenie kolejnej dynamicznej historii o kolesiach strzelających do siebie, ale o opowiedzenie czegoś o opowieści, chodzi o tzw. "meta" coś. Wreszcie - od pierwszej części wątek nie powracał - rozmawiamy z Rambo dość prywatnie, niemal intymnie. Znów mamy ukłon nie tylko w stronę amerykańskiej brutalnej siły, ale i pięknej tradycji. Rambo odnajduje się w świecie "posprzątanym", ale to on go posprzątał. Od pierwszej części nie zdarzyło się, żeby zło było na terenie USA. Lokalna społeczność, która w Pierwszej krwi prześladowała go, tutaj - wspiera.
Nowy Rambo jest smutny, wręcz melancholijny, dość oczywiste zwycięstwo protagonisty w finałowej walce poprowadzone jest tak, że zostajemy z poczuciem klęski. Okrucieństwo jest dawkowane, Rambo dobija rannych żołnierzy, żeby nie cierpieli, znęca się jedynie nad ich przywódcami. Przede wszystkim jednak mamy tu scenariusz. Nie jest to historia o tym, jak to bohater pojechał gdzieś i pozabijał złych, a widz zastanawia się jedynie czy użyje noża, pistoletu czy łuku. A tak niestety wyglądały części 3 i 4. Tutaj znów mamy Opowieść, która stanowiła o sile pierwszej części, a jej szczątki przetrwały w drugiej. Stallone pozostaje autoironicznym romantykiem i aż żal, że sam stoi nad grobem. A to daje się wyczuć.
To oczywiście produkcja, którą nie rządzi reżyser, a producent, scenarzysta i ta właśnie historia sama w sobie. Jest to wręcz refleksja nad fenomenem nowego kina amerykańskiego, a warto przypomnieć, że pierwszy Rambo zamykał pewien rozdział i otwierał kolejny. Oczywiste cytaty - od klasycznych westernów, przez filmy "rodeo", przez Sicario, po wcześniejsze części serii - przypominają podobne zabiegi w późniejszych częściach Rocky. To także zaduma, czy więcej - nostalgia wokół lat 80., nie tylko z racji "oczywistych oczywistości", ale choćby w szczególnej urodzie i stroju bohaterki grającej meksykańską dziennikarkę. Film "mądry filmowo", idealnie domykający cykl, pozostawiający nie tylko silne wrażenie, ale i chwilę zadumy. Gorąco polecam, z zastrzeżeniem, że trzeba znać wcześniejsze części i legendę, którą obrosły.

8/10


wtorek, 30 lipca 2019

Hotel Mumbai (Hotel Mumbaj), reż. Anthony Maras

Hotel Mumbai (Hotel Mumbaj), reż. Anthony Maras

Z jednej strony to straszne, że film oparto na faktach i że takie fakty zaistniały. Z drugiej - to bardzo wspomaga scenariusz, zbudowany nie według schematów, a według życia, czyli dziwnie, niekonsekwentnie, a jednocześnie przerażająco i dynamicznie. Radzę się nie przywiązywać do bohaterów i naprawdę, chciałbym, żeby takie rzeczy się po prostu nie wydarzały. Daje do myślenia i chwilami po prostu aż trudno uwierzyć, że ludzie robią takie rzeczy.
Jeśli chodzi o samą realizację filmową - bez zarzutu.

8/10


piątek, 20 kwietnia 2018

La 4ª Compañía (4th Company), reż. Mitzi Vanessa Arreola, Amir Galván Cervera

La 4ª Compañía (4th Company), reż. Mitzi Vanessa Arreola, Amir Galván Cervera

Film sprzed dwóch lat, prawie nie da się go odnaleźć na Filmwebie (korzystałem z IMDB), ma 19 głosów i ocenę 4, a opisany jest jako film akcji. Nie do wiary.
Nic z opisu powyżej nie pasuje. Jest to ciężki dramat społeczny, obraz o przerażającej sytuacji prawnej w Meksyku. Stan więziennictwa, jaki został tu ukazany przekracza wyobrażenia. Skala korupcji, sposób traktowania ludzi, brak szacunku dla życia niemal wzięty z Desperado. Tyle, że tu fabuła oparta jest na faktach. Śledzimy losy bohaterów, z których każdy oprócz pięknych cech jest jednocześnie bandytą zdolnym do rzeczy najgorszych, "bo taki jest świat", bo tacy ci ludzie po prostu są. Nie przeszkadza nam to sympatyzować i kibicować tej ekipie. Nie jest to jednak ten rodzaj brudu, co w antywesternach z Eastwoodem, tu widzimy prawdziwe zło i zostajemy w rozkroku. W sekwencjach meczów są sportowe emocje, czekamy czy więźniowie wydostaną się na wolność, chcemy tego, ale czy ja naprawdę chciałbym, żeby tacy ludzie chodzili po ulicach? Jednocześnie kibicuję więc bohaterom i nie kibicuję. Skrajny, naturalistyczny realizm z całą uczciwością i konsekwencją budowania fabuły na faktach. Kolejny bardzo dobry film o latach 80.

8/10

wtorek, 16 stycznia 2018

Megan Leavey, reż. Gabriela Cowperthwaite

Megan Leavey, reż. Gabriela Cowperthwaite

Ocenę osiem daję z pewnym wahaniem, nie będę się upierał, że tu się należy więcej niż siódemka. Opowieść jest jednak świetnie skonstruowana, zajmująca i co bardzo ważne - oparta na faktach.
Mowa tu o wielu ważnych rzeczach, pokazano wojnę od zaplecza, bez naciągania, ale i bez przesady. Zwłaszcza podobają mi się portrety psychologiczne postaci, nie umiałbym się przyczepić do żadnego szczegółu. Poza ludźmi świetnie zagrały także psy, należy więc docenić także pracę tych, którzy je reżyserowali.
Inna sprawa: uczciwie ukazano zachowania i postawy kobiet i mężczyzn, nie ma tu jednak ani śladu nachalnego feminizmu. Jest za to sporo gorzkich spostrzeżeń na temat funkcjonowania armii, choć przecież także wiele dumy. Nic nie jest ostatecznie czarne ani białe, nic nie jest też przejaskrawione czy pomijane. Jest po prostu realizm, a przynajmniej ja w to wierzę. Przekonali mnie.

8/10

czwartek, 30 listopada 2017

Lipstick Under My Burkha, reż. Alankrita Shrivastava

Lipstick Under My Burkha, reż. Alankrita Shrivastava

Byłoby wielkim uproszczeniem traktowanie tego filmu jako feministycznego czy też przy pomocy innych wytrychów. Przy uważniejszym przyjrzeniu się można zauważyć, że nie tylko kobiety tu cierpią, ale i mężczyźni – uwikłani w zobowiązania wynikające z męczącego dla wszystkich patriarchatu. Bez wątpienia także po obu stronach płci wyciągane są jakieś korzyści z tej niezdrowej sytuacji. Po tym ważnym, jak sądzę, wniosku, można pójść dalej, bez obawy o popadnięcie w banał czy uproszczenie.
Oczywiście, jest to obraz po pierwsze o sytuacji kobiet w islamie. I jest to fatalna sytuacja. Niby są wolne, nikt ich nie zamyka w piwnicach, nikt ich nie bije. Są jednak zniewolone w jakiś niewyobrażalny dla Europejczyka sposób. Jeśli przedstawione wydarzenia mają coś wspólnego z tamtejszą obyczajowością (a z pewnością mają wiele, tak sądzę), to jest mi tych kobiet okropnie żal.
Mamy do czynienia z czterema bohaterkami, chociaż z natury filmu uwaga koncentruje się na jednej z nich, bardzo subtelnie. Dziewczyna jest zresztą piękna, świetnie tańczy i jeszcze lepiej śpiewa. A muzyka jest tu fenomenalnie dobrana, obowiązkowe indyjskie tańce są odegrane, ale i wkomponowane w fabułę, a całość brzmienia, jego lekkość i beztroska, potęgują wrażenie groteski.
Nie wdając się w szczegóły – świetnie prowadzona narracja, doskonała równowaga między dramaturgią a zaangażowaniem, unikanie indoktrynacji przy jednoczesnym silnym podkreśleniu niesprawiedliwości społecznych, wspaniałe aktorstwo, mądra i otwarta końcówka, uczciwy dyskurs.
Acha. To nie jest komedia, jak twierdzą niektóre serwisy. To jest tragedia.
Wielkie kino z Indii.

8/10



La taularde (Skazana), reż. Audrey Estrougo

La taularde (Skazana), reż. Audrey Estrougo

Po takich wtopach jak Seks miłość i terapia czy Nie oglądaj się chciałem napisać „Zośka, jak mogłaś”. I spodziewałem się (po opisach i komentarzach na filmwebie) banalnej tragedii w mydlanym stylu, a ku swojemu zaskoczeniu otrzymałem kawał mocnego kina, niegorszego od rodzimej Symetrii, a może nawet lepszego.
Przede wszystkim rozegrano tu świetnie francuskie „multikulti”. Od dłuższego czasu obserwuję w tamtejszym kinie, zarówno komercyjnym, jak i bardziej ambitnym, wątki kontrkulturowe. Przy czym „kontrkulturowość” w tym punkcie historii oznacza rewizję wcześniejszych kontrkultur. Teraz – bez złośliwości, rasizmu i uprzedzeń – poddaje się pod krytykę działania liberalnej lewicy. Jest to krytyka imponująco uczciwa, znakomicie opowiedziana.
Trudno wymienić wszystkie paradoksy powstające na linii francusko-imigranckiej. Rozegrano je z wielkim wyczuciem i w doskonałym stylu. Wymaga to uważnego oglądania i myślenia w trakcie projekcji.
Inną sprawą jest społecznie zaangażowane potępienie systemu więziennictwa. Pojęcia nie mam na ile ten film jest wiarygodny, ale jeśli we francuskich żeńskich oddziałach więziennych panują takie warunki, to nie mieści mi się to w głowie. Papier toaletowy dostępny wyłącznie za łapówki? Całonocne imprezy z głośną muzyką? Brak dostępu do prysznica, smród, wszy?
Świetne aktorstwo, nie tylko Zośki, ale wszystkich. Każda scena ma sens, nawet wtedy, kiedy wydaje się, że chodzi tylko o pokazanie cycków albo polizanie Marceau po nosie. Nie, właśnie że chodzi o coś więcej.
Mocno spóźniona (dwa lata) polska premiera miała miejsce w bieżącym roku.
Jeśli ktoś się zastanawia, czy warto czytać tego bloga, to warto choćby dla takich przypadków. U mnie ten film ma ocenę 8/10, a na filmwebie – 5,5. 

8/10

 

niedziela, 24 września 2017

Kholodnyy front (Chłodny front), reż. Roman Volobuev

Kholodnyy front (Chłodny front), reż. Roman Volobuev

Niedawno obejrzany, wybrałem go na wpis numer 500.
Świetna koprodukcja rosyjsko-francuska z kilkoma precyzyjnymi portretami psychologicznymi, łącząca kilka nurtów. Oczywiście ci, którzy szukają schematycznego dreszczowca, będą rozczarowani, ale jeśli ktoś chce obejrzeć dobry (i nieschematyczny!) dreszczowiec, ma szansę odkryć kawałek dobrego kina.
Prowadzenie wątków od początku zaskakuje. Choćby w pewnej niejednoznaczności postaci. Mamy tu coś, co można nazwać "wędrującą sympatią" (i symetrycznie jest także "wędrująca antypatia"). Każde z bohaterów od czasu do czasu dostaje wsparcie widza; od czasu do czasu też zdaje się, że widać wskazanie "to ten jest tym złym". W końcu, prowadzenie narracji raz sugeruje jakąś głębiej ukrytą intrygę, raz z kolei zdaje się zapowiadać, kto może kogo skrzywdzić. I za każdym razem sytuacja się zmienia, ale nie w taki sposób, żeby zaskoczyć widza banalnym postawieniem wszystkiego na głowie. Ci bohaterowie zachowują się jak ludzie, a nie jak postacie z przekombinowanego scenariusza.
Ten realizm, irracjonalność niektórych zachowań, długie ujęcia, wstawki narracyjne, które niekoniecznie popychają akcję do przodu, to wszystko wskazuje na zakorzenienie w kinie nowofalowym, a pozorne dłużyzny wraz z innymi elementami (świetna praca kamery, oświetlenie, przemyślana sceneria) są ukłonami w stronę slow cinema. I zakończenie, nie zdradzę jakie, okazuje się raczej otwarte. Mam jednak taką myśl, że ten (bez wątpienia) dreszczowiec jest przede wszystkim filmem o miłości i o dojrzewaniu do niej. Jeśli dobrze przyjrzeć się zachowaniom i dialogom, przemycono tam naprawdę dużo na ten temat.
Jest też sporo symboliki, która aż prosi się o bliższe przyjrzenie. Obecność dziwnego zwierzęcia, ulokowanie tej specyficznej aury pogodowej właśnie w kojarzącej się z upałami Francji, homar, TGV niezatrzymujący się według rozkładu i wiele innych drobiazgów każą doszukiwać się głębszych sensów, o ile - jak wspomniałem - ktoś szuka więcej niż schematycznego dreszczowca.
Daję lekko naciąganą (w górę) ósemkę.

8/10


niedziela, 13 sierpnia 2017

A Cure for Wellness (Lekarstwo na życie), reż. Gore Verbinski

A Cure for Wellness (Lekarstwo na życie), reż. Gore Verbinski

Nazwanie tego dzieła horrorem jest równie trafne, co nietrafne. Oczywiście, horror od zawsze był splątany z psychoanalizą i myśleniem symbolicznym. Jednak można wyróżnić te, w których symbolika i psychologia pomagają wyjaśnić sens akcji oraz te, w których akcja ma znaczenie wyłącznie symboliczne. Naturalnie, śledzimy tu losy bohaterów, to jednak tylko "przyprawa", dodatek do zupełnie innej narracji prowadzonej w metaforze. Fakt, że chwilami obraz przeraża, nie powinien zaciemnić tego, że nie chodzi o to, co widzimy, tylko o znaczenie tego. Najbardziej więc skłaniałbym się do nazwania Lekarstwa na życie filmem poetyckim, potem dramatem psychologicznym, a dopiero na końcu (choć oczywiście również) horrorem.
Akapit powyżej to dopiero wstęp do wstępu do rzetelnej recenzji. Są filmy, zwłaszcza te lepsze, których nie da się omówić lakoniczną notą blogową, a nawet klasyczną recenzją. Lekarstwo na życie wymaga głębszej, rozbudowanej analizy, a nie opisu w stylu "akcja trzyma w napięciu, a dialogi są dobrze napisane". W tym przypadku to po prostu nie ma nic do rzeczy (chociaż sprawność realizacyjna faktycznie jest bez zarzutu, a zdjęcia wysmakowane z rzadką starannością). Ilość tropów, jakie się tu pojawiają można pominąć (w byle jakiej recenzji), zasygnalizować (co chyba zrobię, choć na pewno nie wyczerpię wątków) lub solidnie omówić (a na to trzeba kilku stron, a nie kilku zdań).
Pierwszym bez wątpienia tropem jest tajemnicze szwajcarskie sanatorium. Kto jeszcze oprócz mnie pomyślał o Davos i o Czarodziejskiej górze? Skojarzenie wydaje się tym bardziej trafne, że pojawia się niemal dosłowny cytat z Manna o inaczej biegnącym czasie. Wspólnych wątków znajdziemy jednak znacznie więcej, a warto poszukać, bo to nadaje wielu odcieni znaczeniom.
Kolejnym, powiązanym tropem jest próba przyjrzenia się "niemieckiej duszy". Szwajcaria należy do niemieckiego kręgu kulturowego i etnicznego (to oczywiście pewne uproszczenie, jednak Verbinski wyraźnie akcentuje niemieckość). Widać to choćby w inwektywie, którą wygłasza bohater w barze, a także w samej idei eksperymentów medycznych i całej masie niuansów, których obiecywałem nie analizować szczegółowo (swoją drogą ciekaw jestem ciekaw, jak przebiegała współpraca reżysera ze scenarzystą Justinem Haythe).
Trzeci wątek to starcie awansowanych mas z arystokracją. Jedna i druga grupa w filmie są chore i wbrew pozorom (historycznym) toczą wciąż zaciekłą wojnę. Oczywiście w "gnijącej" arystokracji dopatrzymy się też śladów Drakuli.
Czwarty to wewnętrzne konflikty bohaterów. Zobrazowane powikłaniami rodzinnymi (które również powiązane są z rozdaniem społecznym wspomnianym wyżej), ale też z naturalnymi popędami i lękami. Rozgrywa się tu klasyczna wędrówka bohatera, geograficznie umiejscowiona w jednym punkcie, ale rozgrywka wewnętrzna przechodzi prawdziwą epopeję.
Nad tym wszystkim wisi wszechobecna symbolika wody we wszelkich postaciach. O samej wodzie można by napisać tyle samo tekstu lub więcej, ile w tej nocie.
Każdy z tych tropów (i wiele innych, o których nie wspomniałem) budzi wodospady wniosków i skojarzeń podczas projekcji, zaczyna się to kleić podczas drugiego oglądania, przy trzecim nabiera spójności. Jest to przy okazji jeden z niewielu filmów z ostatnich lat, który obejrzałem trzykrotnie. Zostawiam sobie czas, być może z jego biegiem ocena wzrośnie do dziewiątki.

8/10

czwartek, 16 marca 2017

Arrival (Nowy początek), reż. Denis Villeneuve

Arrival (Nowy początek), reż. Denis Villeneuve


Wszystko tu jest wszędzie. I czas –
też cały jest na raz.
(Anna Kalina Modrakis, plucie czasem)

Od czasu do czasu mamy do czynienia z prawdziwym kinem fantastyczno-naukowym. Takim, w którym pojawia się jakaś ciekawa teza, z którą nauka jeszcze się nie rozprawiła, ale już warto o niej rozmawiać i zastanowić się, jakie skutki może mieć rozwój wiedzy w tym kierunku. W tym przypadku jest o tyle ciekawiej, że nie chodzi o technologię (jak np. podróżowanie z prędkością światła), tylko o kulturę. Język jest bowiem z jednej strony częścią kultury, a z drugiej – obiektem badań naukowych.
Punktem wyjścia scenariusza jest teoria Sapira-Whorfa (powołują się na nią wprost), a prawdopodobnie w szczególności jeden z dowodów przytaczanych na rzecz tej teorii – chodzi o badania języka Indian Hopi. Lud ten rozumie i komunikuje wiele pojęć dotyczących przestrzeni (tak są sytuowane w zachodniej kulturze) jako pojęcia dotyczące czasu. Nie ma tu miejsca na streszczanie całego toku myślenia tych badaczy. Wystarczy, że widz/ czytelnik poczuje się zachęcony do zbadania tematu. Zrozumienie filmu wymaga zaledwie ogólnej świadomości rzeczy, a scenariusz poprowadzono tak, żeby tę świadomość widz posiadał.
Wracając do Sapira i Whorfa – bardziej radykalna postać tej teorii zakłada, że całość naszego myślenia jest zależna od struktur językowych. Teorie te są bliskie wynikom różnych badań prowadzonych przez antropologów kultury badających symbolikę, psychologów, w końcu filozofów. Najradykalniejsze z nich głoszą, że rzeczywistość jest tworem językowym i że z powodu języka nie mamy możliwości dotrzeć do prawdziwej natury świata – komunikujemy się wyłącznie z samym językiem, który miał świat opisać, a ostatecznie – zastąpił go.
To dopiero punkt wyjścia, właściwie jeszcze nie zacząłem recenzować filmu. Zastanawiające jest, dlaczego obcy nie próbują nauczyć się języka ludzi, tylko koniecznie chcą na odwrót. Otóż dlatego, że, analogicznie jak w Matrixie, jest to jedyny sposób wyjścia do prawdziwego świata. Czym jest ten prawdziwy świat? Nie wiemy, ale film stawia pewne hipotezy. Otóż problem w tym, że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie nielinearnego czasu (kto wie, być może właśnie z powodów językowych, a nie dlatego, że czas z natury byłby linearny), a sztuka filmowa potrafi z wyobraźnią widza zagrać w taki sposób, że widz jednak sobie cokolwiek tam wyobraża.
Dlatego polski tytuł „Nowy początek” ma chyba więcej sensu niż oryginalny. To sformułowanie odnosi się przecież do czasu, który jest zawsze w tym przypadku „początkiem”. Koło jako refren tego obrazu nie bierze się znikąd. A zapis języka obcych jest za każdym razem pewnego rodzaju zaburzeniem koła. Długo można by o implikacjach, które wynikają z pomysłowości scenarzystów, ale to przecież dobrze. I warto.
Filozofia tego dzieła wykracza poza fantazjowanie na temat podróży w czasie. De facto mamy tu rozważania transhumanistyczne. „Broń” obcych daje możliwość ucieczki od śmierci. Co prawda nie likwiduje jej (jeden z kosmitów umiera podczas stacjonowania na ziemi; nie wiemy czy w wyniku eksplozji czy z innych przyczyn), jednak przebywanie jednocześnie w różnych obszarach czasowych powoduje, że wszystko co istnieje, istnieje już nieodwołalnie. Czas przeszły jest wciąż obowiązujący, a teraźniejszy rozciąga się na całe kontinuum, to oznacza, że śmierć nie istnieje. Człowiek przechodząc w ten wymiar definitywnie przestaje być tym, czym był. Stąd też „ckliwy” wątek śmierci dziecka wcale nie służy jedynie do tego, żeby wzruszyć widza. Jest świetnie przemyślanym fragmentem narracji. Podobnie jak jej sjużet, nielinearny – nie tylko dlatego, żeby jak w Pulp Fiction zabawić się z widzem. W Nowym początku chodzi o to, żeby forma dzieła ilustrowała jego treść.
Lokuję obraz jako przedstawiciela idei transhumanistycznych obok takich dzieł jak zeszłoroczna Ex Machina, wcześniejszy Matrix, czy klasyki w rodzaju niepowtarzalnej ideowo Zakazanej planety. I daję wysoką punktację, bo realizacja jest technicznie bez zarzutu, a wymowa i pomysłowość zdecydowanie nieprzeciętne.

8/10


piątek, 2 września 2016

El Club (Klub), reż. Pablo Larraín

El Club (Klub), reż. Pablo Larraín

Gdyby tak skrzyżować Imię Róży z Bazą ludzi umarłych? Tak, ale to nie wszystko, dzieje się znacznie więcej. Nazwanie "klubem" tej grupki pomyleńców skazanych na odsiadkę w "snatorium" karnym Kościoła katolickiego - już samo w sobie jest fragmentem treści. Taki z nich "klub" jak szpital doktora Smoły i profesora Pierza.
Przebieg wypadków sugeruje szczególną interpretację historii Kościoła katolickiego. Tę sugestię da się sprowadzić do tezy, że jest to rodzaj skrajnie wyrafinowanej parafilii, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, polegającej na swoistym wymieszaniu mistycyzmu z homoseksualnym współżyciem heteroseksualnych mężczyzn. Ot, tyle by zostało z całej doktryny i obszernych wiązek dogmatów. Twórca (kino autorskie, jak by nie patrzeć) zdaje się jednak mieć spory dystans do swojej tezy. Świadczy o tym dawka czarnego humoru i ogólne poczucie beznadziejności, która zajmuje miejsce tzw. zdrowej krytyki lub zaangażowania społecznego. Patologia jest tu po prostu pokazywana (i symbolizowana), a nie broń boże (sic!) zwalczana.
Jeśli potraktować dzieło symbolicznie, to czym jest pies? Pewnie "dymanym" ludem, który zrzuca się na majątek hierarchii. Można iść dalej i sprawdzić, czy trzy psy obecne w filmie to nie przypadkiem katolicyzm, prawosławie i protestantyzm. Jest sporo wskazówek w dialogach. Kim jest gwałcony w młodości parafianin? Jest sumieniem urzędników Watykanu (nieprzypadkowo wymienia się imiennie papieża JP II). I to sumienie jest chore, niezdolne do normalnego współżycia z kobietą. Jak wspomniałem, niemal w ogóle nie porusza się tu wątku homoseksualizmu. Rzecz dzieje się wśród heteroseksualnych mężczyzn współżyjących z innymi heteroseksualnymi mężczyznami. To ma gigantyczne znaczenie dla odczytu. Poszczególni księżą reprezentują poszczególne postawy w obrębie wyznania, a kobieta to uogólniona rola kobiet w świecie katolickim. Dominantą jest zakłamanie. Jest to interpretacja na gorąco, ale intrygująca, przekonująca i wciągająca, nawet jeśli niedoskonała.
Wszystko kręcone bardzo szerokimi obiektywami, tak że już w 3/4 kadru pojawia się dystorsja.
W gruncie rzeczy być może jest to symboliczne przedstawienie tego, co się dzieje podkskórnie, w małych parafiach, na zapleczu, na uboczu, w miejscach, o których nie wiemy, o których się nie pisze. Tam, gdzie cierpią anionimowi ludzie, ci, których się nie pamięta. Jest to w moim odczuciu znacznie lepszy, ciekawszy, wszechstronniejszy obraz niż Spotlight. Sięgający głębiej, mówiący ciekawiej, nawet jeśli chwilami nieznośnie obrzydliwy. Za to - niekomercyjny.
Końcowe sceny przy ogniu to sabat czarownic, przedpiekle. Ostatecznie wydaje się, że wszystko się zapadło, wszystko zginęło, nastąpił kataklizm. A jednak niezupełnie. Jedna rzecz przetrwała, mianowicie - patologia. Brniemy od dość zwyczajnej historii o ludziach do kompletnego zmetaforyzowania na skalę niemal poetycką. W finalnym dialogu postać kobieca (nie mówię już "bohaterka", bo to nie jest żadna osoba, to rozbudwana alegoria) wygłasza szereg tez o charakterze bezosobowym, instytucjonalnym, reprezentujących zarówno głos autora filmu, jak i głos idei stojącej za katolicyzmem, którą autor ustami postaci interpretuje. Nieprzypadkowa jest też jej "boska" pozycja kadrowana od dołu.
Kat uzależniony od ofiary, ofiara uzależniona od kata. W jednej z końcowych scen ofiara siedząca pośrodku przypomina Chrystusa z obrazu Leonarda podczas ostatniej wieczerzy. Nie zgadza się liczba osób, ale wymowa kadru jest dość jasna.
Imię Sandokan, które nosi jeden z bohaterów nawiązuje najwyraźniej do serialu z lat 80. Sens tego nawiązania nie jest dla mnie całkiem jasny, chociaż w dzieciństwie regularnie oglądałem ten serial.
Interpretację końcówki zostawiam innym. To chyba jeden z filmów, o których można mówić dużo, byle nie przegadać. Więc to by było na tyle.
PS. Byłoby nie na miejscu pominąć specyfikę zdjęć. Charakterystyczne filtry (być może na analogowej taśmie) dające efekt obniżonego kontrastu i wychłodzenia zdjęć, to rzadka maniera. Jest więcej niż pewne, że zamierzona. Dziwaczny efekt "łomografii" z biegiem czasu przestaje razić, a wprowadza indywidualną nastrojowość. Nieco retro, nieco z innego świata. To inny świat, potwronie inny. I co gorsza (a i to podkreśla realizm "niedoskonałych" zdjęć) - prawdziwy.

8/10


czwartek, 21 lipca 2016

The Invitation (Zaproszenie), reż. Karyn Kusama

The Invitation (Zaproszenie), reż. Karyn Kusama

Po pierwsze znakomite, jedne z lepszych portretów psychologicznych w kinie komercyjnym. Oczywiście, w realizacjach niekomercyjnych taka wiarygodność ma prawo się zdarzać częściej, ale przenikliwość portretowania bohaterów ogromnie mnie zaskoczyła. Do tego należy dodać konwencjonalność niektórych z nich. Noszą cechy znanych typów filmowych i pomimo wiarygodności realizują też schemat. Trudne do pogodzenia.
Drugą rzeczą jest mistrzowskie prowadzenie akcji. Nie zdradzę zbyt wiele, jeśli powiem, że przez niemal cały czas ludzie siedzą w willi, jedzą, piją i gadają. Chwilami na trudne tematy, ale nic w sumie nadzwyczajnego. A jednak napięcie rośnie w jakiś niesamowity sposób. Oczywiście, jeśli zwróci się uwagę na niuanse, doskonałe ustawienia kamery, ujęcia na szczegóły, montaż – wiele tych elementów da się uchwycić przy wnikliwym oglądaniu, ale nie wszystkie. Tajemnica realizatorów. Efekt jest jednak taki, że oglądałem z ogromnym zaangażowaniem.
Zaproszenie Interpretacja poszczególnych charakterów to jeszcze inna sprawa, nie będę się w to chyba pakował, choć są to „typy” niezwykle wdzięczne do przeanalizowania i polecam każdemu poświęcenie chwili na taką zabawę. Należy jednak dostrzec parę wyższych metafor.
Raz: jest to diagnoza świata zachodniego. Nieprzypadkowo okazuje się, że nikt (prawie) nie orientuje się jak bardzo sytuacja jest drastyczna i jak bardzo „coś tu nie gra”. Przecież wszystko jest w porządku. Następnie – jak dalece obecni mylą empatię wyniesioną z publicznego dyskursu z poszanowaniem własnych granic i rozumieniem istoty rzeczy (chociaż przecież empatia ma polegać na pojmowaniu istoty rzeczy). Nikt nie ma pojęcia o co chodzi gospodarzom imprezy, bo są zajęci „współczuciem” i „poszanowaniem”. Są pozytywni, tolerancyjni, odrzucili podejrzliwość oraz zdolność powiedzenia „nie”. I nie czują potrzeby mówienia „nie”, bo to co widzą, traktują powierzchownie, więc nie dotyka ich. Dlaczego mieliby się bronić, skoro realia spływają po nich jak po kaczce, a cała rzeczywistość to słowa skopiowane z gazet i poradników? W umysłach „złych” jest bez porównania więcej konkretu, tam się dzieje coś niedobrego, ale jednocześnie prawdziwego. „Dobrzy” natomiast są wirtualni.
Druga rzecz – sporo miejsca poświęcono poczuciu straty i temu, jak ludzie sobie z tym radzą. Znowu roztrząsano tu stan zbiorowej świadomości i znowu należałoby rozwinąć wątek, bo jest szalenie interesujący. Nie chcę jednak tego ruszać, bo nota się zrobi za długa. Nie rozwinę w końcu jeszcze jednej metafory, mianowicie spraw sekt, religii i dylematu kontroli społecznej. Znowu, chcąc-nie chcąc, znajduję film o religii lub bardziej wąsko – o sekcie. I zwykle są to filmy co najmniej dobre, często też po prostu mówiące o ważnych rzeczach. A dokładniej – nie tylko o sektach, ale i o tym, dlaczego niektórzy do nich należą.
Opowieść do samego końca prowadzona jest perfekcyjnie. Wciąga, daje do myślenia, zaskakuje. Uniknięto kilku przeżutych i wyplutych wielokrotnie rozwiązań dreszczowca. Zapewniam, że jeszcze nawet dobrze nie zacząłem rzetelnej analizy, a jak widać już jest cała strona tekstu.

8/10

niedziela, 10 lipca 2016

Hail Caesar (Ave Cezar), reż. Joel Coen, Ethan Coen

Hail Caesar (Ave Cezar), reż. Joel Coen, Ethan Coen

Ludzie, oglądający film, na którym ludzie oglądają film, oglądani przez nas – oglądających film. Tak by to mógł ująć któryś z solipsystów, gdyby żył współcześnie i chciał po swojemu udowodnić, że prawda nie istnieje.
Można o Heil Caesar powiedzieć dwie rzeczy: że jest do niczego i że jest świetny. Dlaczego do niczego? Bo sztywny Clooney, bo nie ma żadnej akcji, bo nie wiadomo właściwie o czym to jest, itd. Każdy, kto obejrzy, sam będzie wiedział dlaczego ten film jest do niczego. Wolę jednak opcję „świetny”.
Świetność polega na tym, że jest to film o kinie, prawie dwugodzinny hołd dla amerykańskiego kina. Można w sumie powiedzieć, że Bulwar zachodzącego słońca, niezależnie od tego, że jest filmem noir, jest przede wszystkim filmem o kinie pod pretekstem jakiejś tam intrygi. Jest więc trochę kryminału, trochę romansu, trochę groteski, ale przecież nie o to chodzi. Intryga w Ave Cezar jest także wyłącznie pretekstowa i śledzenie jej może faktycznie wynudzić. Co innego oglądanie pod kątem tropów, aluzji, nawiązań. Bracia Coen robią to nie po raz pierwszy. Remiksowanie jako ponowoczesna strategia filmowa jest u nich widoczne chyba w każdym dziele, ale taki Barton Fink to nic innego niż góra aluzji, w ogromnej części właśnie do kinematografii (choć nie tylko). Nie wiem, czy odważyłbym się powiedzieć, że Ave Cezar jest „nowym Bulwarem zachodzącego słońca”, ale na pewno wpisuje się w to samo podejście do scenariusza. Tyle, że jest to meta-nawiązanie. O ile Bulwar sentymentalnie rozlicza się z „utraconym rajem” kina niemego, o tyle Ave Cezar z takim samym sentymentem wraca do czasu, w którym powstawał sentymentalny Bulwar. Wchodzi więc w grę z konkretną epoką i z nostalgią opowiada o nostalgii tej epoki dla jeszcze wcześniejszej epoki.
Trudno zliczyć piętra, które się przez to wytwarzają, w pewnym momencie zaczyna się tworzyć jakiś fraktal. Clooney parodiujący Clooneya walczącego z medialnym wizerunkiem Clooneya. W błyskotliwy sposób nabija się ze swojej sztywności (o którą słusznie jest posądzany) – gdzie jest prawda o Clooneyu? Albo jest błyskotliwy, albo sztywny, nie da się tego pogodzić. Rzecz staje się nierozstrzygalna. Clooney parodiuje jednak coś więcej – aktorstwo i typ ról herosów z ostatnich lat świetności klasycznej epoki kina. Rzecz niesamowita – oglądając filmy z lat 50. przyjmuje się za naturalne wszystkie ówczesne maniery. Fałsz gry aktorskiej, bzdurny patos, deformowanie historii, napuszone dialogi spod pióra grafomana. Przyjmuje się to bezkrytycznie jako konwencję – i tyle. To samo zagrane w roku 2016 wygląda rażąco i byłoby nie do przyjęcia, gdyby nie zostało podane w formie cytatu. A cytaty są pierwszej klasy, zrealizowane z doskonałym wyczuciem wspomnianej archaicznej konwencji. Czy jednak Clooney nie jest współczesnym pustym ekranowym herosem na wzór tych wszystkich Rzymian i Greków? Może jest to pytanie o kino, które się uwspółcześniło, ale niekoniecznie lepiej „przykleiło” do realiów? A może jest to pytanie – czy kino przypadkiem nie jest, od samego zalążka, z samej swej istoty, sztuką pastiszu?
Jak mi się wydaje, nigdzie nie pada konkretna informacja o czasie akcji. Wspomina się o próbach nuklearnych na atoli Bikini (od 1946 roku) i o planach produkcji odrzutowców pasażerskich (pierwszy taki samolot to brytyjski Comet). Niewykluczone, że akcja toczy się w 1950 roku lub bardzo blisko, czyli w momencie, kiedy realizowano i pokazywano wspomniany Bulwar zachodzącego słońca. To także czas amerykańskiej histerii zwanej maccartyzmem, z którą Coenowie rozliczają się w dowcipny sposób. Momenty, w których aktor/ George Clooney/ ekranowy przystojniak/ aktor grający aktora – Rzymianina/ i w końcu – Rzymianin/ siedzi na zebraniu komunistów, słuchając wykładów o Marksie, są po prostu nieopisane. Pomysł jest genialny, a Clooney jest tu jakąś meta-parodią ósmego piętra pastiszu. Smaczne są aluzje do kwitnącego (i wkrótce – upadającego) westernu, do gasnącej konwencji „śpiewających kowbojów” („pozwolono mi zaśpiewać tylko jedną piosenkę”), pośrednio przez to także do Rio Bravo, które być może jest pierwszym intertekstualnym westernem. Ostatecznie sprawę kryminalną rozwiązuje dwóch kowbojów – jeden będący prostym chłopakiem z amerykańskiej prowincji (i takiego właśnie grający), drugi, producent – to typ twardego szeryfa, który, niczym Will Kane, we właściwym momencie mówi po prostu „zrobisz to, bo film ma wartość i ty też masz, jeśli służysz filmowi” - i przywraca porządek. A śpiewający kowboj? Z filmów, w których nie miał nic innego do roboty niż strzelać i jeździć na koniu trafia na plan produkcji, w której musi założyć smoking i zacząć używać poprawnej angielszczyzny. I czego to jest metafora?

heil caesar


Oddzielnym wątkiem jest Kodeks Haysa i amerykańska cenzura – wiele wątków w Ave Cezar niejako przy okazji uderza w ten temat, a postać marynarza – homoseksualisty – aktora – komunistycznego szpiega – tancerza – to istna kopalnia dla interpretacji.
Pełno tam także historycznych niuansów opisujących rynkową i techniczną stronę produkcji hollywoodzkich filmów. Ilość aluzji, odniesień, „smaczków” (w tym cytatów z innych filmów) jest tu nieprzeliczona i nawet nie próbuję dotrzeć do wszystkich, bo trzeba „żyć i umrzeć” w Hollywood, żeby „przeczytać” ten film do cna. A nawet na to, co przeczytałem, brakuje miejsca, analiza zajęłaby kilka stron. Nie są to jednak aluzje jako sztuka dla sztuki. Każda z nich opowiada jakąś historię, a każda z tych historii to mit, mają takie znaczenie dla Ameryki, jak mity greckie miały dla Greków.
Ave Cezar to film zrobiony z miłości do kina i opowiadający o miłości do kina, a także o znaczeniu kina dla Stanów Zjednoczonych i poniekąd dla całego zachodniego świata. Jest nie tylko, jak wspomniałem, sentymentalny, jest bezwstydnie ckliwy i nie próbuje nawet tego ukrywać. Albo ktoś posiada ten sam zestaw sentymentów i może przeżywać współ-ckliwość, albo nie posiada i nie przeżyje. Myślę jednak, że warto posiadać

8/10

heil caesar

wtorek, 5 lipca 2016

La isla mínima (Stare grzechy mają długie cienie), reż. Alberto Rodríguez

La isla mínima (Stare grzechy mają długie cienie), reż. Alberto Rodríguez 

Oryginalny tytuł określa zapewne próbkę społeczeństwa hiszpańskiego, reprezentację przeróżnych postaw, warstw społecznych, typów zachowań. Dwaj policjanci – faszysta i komunista poszukują morderców młodych kobiet. Oni – ze wszystkimi swoimi wadami, ze złą przeszłością i skonfliktowani ze sobą – próbują zaprowadzić tam ład i prawo. Jest to zapewne rozliczenie hiszpańskiej historii od lat 30. do 80. Jest to też (jako konwencja) czytelne nawiązanie do westernu i czarnego kryminału.
Piękne zdjęcia, umiarkowane tempo, dobra ścieżka dźwiękowa. Aktorstwo też w porządku, najważniejsza wydaje się jednak nastrojowość i symbolika – nie zawsze co prawda czytelna dla widza spoza Hiszpanii. Pewne sprawy są jednak dość oczywiste i podane w interesujący sposób. Inne – bronią się otwartością interpretacji i smakiem filmowego rzemiosła. Naturalnie i sama zbrodnia też coś „oznacza”, oddaje realia tamtejszej kultury z jej wadami potraktowanymi wnikliwie. A poza wszystkim – to się po prostu dobrze ogląda jako kryminał i jako znakomicie prowadzoną narrację filmową.
Twórcy nie cofnęli się przed rozliczeniem przeszłości w sposób bardzo wyrazisty – mówią „do pewnych spraw nie będziemy wracać, ale to nie znaczy, że zapomnieliśmy”. Faszyzm umiera (w niemiły sposób, postać symbolizująca odchodzący ustrój sika krwią). Zaczynają się nowe czasy i ten specyficzny, być może nie do końca zrozumiały dla obcokrajowców, przełom zobrazowano bardzo sugestywnie.
Dekoracje, stroje, samochody, fryzury – dawno nie widziałem tak świetnie oddanego klimatu początku lat 80.

8/10

Stare grzechy mają długie cienie


niedziela, 27 marca 2016

Room (Pokój), reż. Lenny Abrahamson

Room (Pokój), reż. Lenny Abrahamson

Jak to się powinno robić, żeby film był naprawdę poruszający, ale z zachowaniem brutalnego realizmu (tego mi zabrakło w ckliwym Życie jest piękne; nie sposób nie zauważyć wielu podobieństw, zwłaszcza w pierwszej części Pokoju).
Dwuczęściowość dzieła tego rodzaju to sztuka sama w sobie. Obie połówki mają własny przebieg dramaturgii, ale i tak tworzą całość bez pęknięcia – choć te dwie fabuły dzieli ściana tytułowego pokoju, dzieli je z pozoru tak definitywnie, że sklejenie ich w jedno jest szalenie trudne. To, co zrealizowano w pochodzącym z tego samego roku (ciekawy zbieg okoliczności) obrazie Potwór z Cleveland, tutaj jest zaledwie jednym z dwóch elementów. Co do różnic – nie jest przypadkiem, że nie poznajemy losów ojca. Ten brak jest znaczący, wynika z niego bardzo wiele. Chodzi o sygnał, na czym koncentrujemy uwagę, a co pomijamy.
Przeniknięcie dziecięcego sposobu myślenia, rozumienia, widzenia, interpretowania świata to trudność, o której nie trzeba nikogo przekonywać. Niełatwo też jest ocenić, czy komuś się udało pokazanie tego, co dzieje się w głowie pięciolatka, a tym bardziej pięciolatka, który ma wypaczone rozumienie rzeczywistości. Ale jeśli wierzyć w jakąś wizję, to właśnie w taką, jaką tu pokazano.
Praca kamer w pierwszej części jest wspaniała. Ciasne pomieszczenie z jednej strony stawia wielkie wyzwanie, z drugiej – pokazane jest jako prawdziwy Świat (wielką literą pisany).
Myślę, że jest nad tym obrazem jakiś większy obraz, że to niepokojący portret kultury, w której mężczyzna wyrusza na łowy i na wojnę, co kobietę zmusza do siedzenia w domu z dziećmi. Gdyby historię tych dwojga rozumieć jako model obowiązującego od tysiącleci rozwiązania rodzinnego, metafora „więzienia” zaczyna się ciekawie otwierać. Nieprzypadkowo film nazywa się Room, chociaż sprawa tytułowego „pokoju” kończy się mniej więcej w połowie. Dotyczy jednak całego obrazu i otwiera na kolejne, już całkowicie osobiste odczytania. Każdy, kto spędził część życia w jakimś hermetycznym miejscu (miejscem może być choćby środowisko czy światopolgąd) może Room zaadaptować do własnych doświadczeń. Szczęśliwie nie zahaczono o nachalną ideologizację. Ogólna ocena, która mi się rysuje nie zależy od tego, że pokazano trudną sytuację, albo ważny temat. Zrobiono po prostu bardzo dobry film o szerokim polu dla interpretacji.
Warto zwrócić uwagę na końcową sekwencję wizyty w „pokoju”. Każde ujęcie, każda wypowiedziana kwestia mają gigantyczną wagę i chociaż cały film jest fenomenalnie przemyślany, ten kawałek osiąga prawdziwe apogeum.
Nie można przeoczyć wspaniałego aktorstwa.

8/10



czwartek, 3 marca 2016

The Here After (Intruz), reż. Magnus von Horn

The Here After (Intruz), reż. Magnus von Horn

Skąd pomysł na te wszystkie sceny, które w żaden sposób nie popychają akcji do przodu, nie wnoszą niczego i nie są w jakikolwiek sposób ważne z punktu widzenia rozwiązań fabularnych? Może od Antonioniego? W ogóle pełno tu kina nowofalowego, w każdym razie - tak czy owak - wszystkie "nieważne" fragmenty są organiczną częścią opowieści i jakoś tak jest to zrobione, że bez nich nie byłoby filmu. To już naprawdę wysoka szkoła jazdy.
Tropów psychologicznych w tym filmie jest milion. Tropów społecznych - drugi milion. Cudowna wieloznaczność, która bynajmniej nie sugeruje, że autor nie wie o co mu chodzi. I kolejny ponury sygnał ze Szwecji - po Tommy, po Obcym niebie, po Faro, robi się smutno, nie trzeba nawet czytać Mankella.
Świetne kino, wahałem się między 7 i 8, ale dam się ponieść emocjom.

8/10

czwartek, 18 lutego 2016

Dark Places (Mroczny zakątek), reż. Gilles Paquet-Brenner

Dark Places (Mroczny zakątek), reż. Gilles Paquet-Brenner 

Fragment recenzji:
Zaczynając jednak od zarysu treści: bohaterką jest pewna siebie, wyzwolona (wyemancypowana), niezależna kobieta, która „bierze od życia” itd., itp. Wszystko jest dobrze, ale za chwilę następuje rewizja – jaką cenę się za to płaci i skąd biorą się te pozorne sukcesy (zresztą ich pozorność od początku rzuca się w oczy). Powoli odkrywa historię swojej rodziny i jej najbliższego otoczenia. Wszystkie postacie w jakiś sposób reprezentują ogólną specyfikę lat 80. Interesujące okazuje się nie tyle, kto dokonał zbrodni, co dlaczego to zrobił. Clou: żeby to zrozumieć, trzeba dotrzeć do głębokich motywacji, znacznie głębszych niż młodzieńczy bunt czy kradzież. (...)
Pełny tekst na portalu CINERAMA

8/10

sobota, 13 lutego 2016

Ex Machina, reż. Alex Garland

Ex Machina, reż. Alex Garland

Absolutny egoizm jako podłoże wszelkich świadomych zachowań. Transhumanizm. Ukryta fascynacja feminizmem połączona z wyjątkowo pesymistyczną interpretacją kobiecej natury. To już trzy idee, z którymi zdaje się rozprawiać Alex Garland. Dodajmy do tego pytania natury religijnej i metafizycznej („ex machina” to rozwinięcie znanej sentencji, na początku której znajduje się „deus”), o sens sprawstwa i „drabinę pokarmową” we wszechświecie.
Dzieło jest głęboko filozoficzne, doskonale zrealizowane technicznie (ta nowoczesność nie likwiduje mimo wszystko niemal dokładnie zachowanego tradycyjnego, trzyaktowego dramatu z jednością miejsca, czasu i akcji, podszytego fatalizmem). Będzie płodziło interpretacje i polemiki (miejmy nadzieję – także filmowe) przez lata. Znakomite.

8/10