Hail Caesar (Ave Cezar), reż. Joel Coen, Ethan Coen
Ludzie, oglądający film, na którym
ludzie oglądają film, oglądani przez nas – oglądających film.
Tak by to mógł ująć któryś z solipsystów, gdyby żył współcześnie i chciał
po swojemu udowodnić, że prawda nie istnieje.
Można o Heil Caesar
powiedzieć dwie rzeczy: że jest do niczego i że jest
świetny. Dlaczego do niczego? Bo sztywny Clooney, bo nie ma żadnej
akcji, bo nie wiadomo właściwie o czym to jest, itd. Każdy, kto
obejrzy, sam będzie wiedział dlaczego ten film jest do niczego.
Wolę jednak opcję „świetny”.
Świetność polega na tym, że jest to
film o kinie, prawie dwugodzinny hołd dla amerykańskiego kina.
Można w sumie powiedzieć, że Bulwar zachodzącego słońca,
niezależnie od tego, że jest filmem noir, jest przede wszystkim
filmem o kinie pod pretekstem jakiejś tam intrygi. Jest więc trochę
kryminału, trochę romansu, trochę groteski, ale przecież nie o to
chodzi. Intryga w Ave Cezar
jest także wyłącznie pretekstowa i śledzenie jej może faktycznie
wynudzić. Co innego oglądanie pod kątem tropów, aluzji, nawiązań.
Bracia Coen robią to nie po raz pierwszy. Remiksowanie jako
ponowoczesna strategia filmowa jest u nich widoczne chyba w każdym
dziele, ale taki Barton Fink
to nic innego niż góra aluzji, w ogromnej części właśnie do
kinematografii (choć nie tylko). Nie wiem, czy odważyłbym się
powiedzieć, że Ave Cezar
jest „nowym Bulwarem zachodzącego słońca”,
ale na pewno wpisuje się w to samo podejście do scenariusza. Tyle,
że jest to meta-nawiązanie. O ile Bulwar
sentymentalnie rozlicza się z „utraconym rajem” kina niemego, o
tyle Ave Cezar z takim
samym sentymentem wraca do czasu, w którym powstawał sentymentalny
Bulwar. Wchodzi więc
w grę z konkretną epoką i z nostalgią opowiada o nostalgii tej
epoki dla jeszcze wcześniejszej epoki.
Trudno
zliczyć piętra, które się przez to wytwarzają, w pewnym momencie
zaczyna się tworzyć jakiś fraktal. Clooney parodiujący Clooneya
walczącego z medialnym wizerunkiem Clooneya. W błyskotliwy sposób
nabija się ze swojej sztywności (o którą słusznie jest
posądzany) – gdzie jest prawda o Clooneyu? Albo jest błyskotliwy,
albo sztywny, nie da się tego pogodzić. Rzecz staje się
nierozstrzygalna. Clooney parodiuje jednak coś więcej – aktorstwo
i typ ról herosów z ostatnich lat świetności klasycznej epoki
kina. Rzecz niesamowita – oglądając filmy z lat 50. przyjmuje się
za naturalne wszystkie ówczesne maniery. Fałsz gry aktorskiej,
bzdurny patos, deformowanie historii, napuszone dialogi spod pióra
grafomana. Przyjmuje się to bezkrytycznie jako konwencję – i
tyle. To samo zagrane w roku 2016 wygląda rażąco i byłoby nie do
przyjęcia, gdyby nie zostało podane w formie cytatu. A cytaty są
pierwszej klasy, zrealizowane z doskonałym wyczuciem wspomnianej
archaicznej konwencji. Czy jednak Clooney nie jest współczesnym
pustym ekranowym herosem na wzór tych wszystkich Rzymian i Greków?
Może jest to pytanie o kino, które się uwspółcześniło, ale
niekoniecznie lepiej „przykleiło” do realiów? A może jest to
pytanie – czy kino przypadkiem nie jest, od samego zalążka, z
samej swej istoty, sztuką pastiszu?
Jak mi
się wydaje, nigdzie nie pada konkretna informacja o czasie akcji.
Wspomina się o próbach nuklearnych na atoli Bikini (od 1946 roku) i
o planach produkcji odrzutowców pasażerskich (pierwszy taki samolot
to brytyjski Comet). Niewykluczone, że akcja toczy się w 1950 roku
lub bardzo blisko, czyli w momencie, kiedy realizowano i pokazywano
wspomniany Bulwar zachodzącego słońca.
To także czas amerykańskiej histerii zwanej maccartyzmem, z którą
Coenowie rozliczają się w dowcipny sposób. Momenty, w których
aktor/ George Clooney/ ekranowy przystojniak/ aktor grający aktora –
Rzymianina/ i w końcu – Rzymianin/ siedzi na zebraniu komunistów,
słuchając wykładów o Marksie, są po prostu nieopisane. Pomysł
jest genialny, a Clooney jest tu jakąś meta-parodią ósmego piętra
pastiszu. Smaczne są aluzje do kwitnącego (i wkrótce –
upadającego) westernu, do gasnącej konwencji „śpiewających
kowbojów” („pozwolono mi zaśpiewać tylko jedną piosenkę”),
pośrednio przez to także do Rio Bravo,
które być może jest pierwszym intertekstualnym westernem.
Ostatecznie sprawę kryminalną rozwiązuje dwóch kowbojów –
jeden będący prostym chłopakiem z amerykańskiej prowincji (i
takiego właśnie grający), drugi, producent – to typ twardego
szeryfa, który, niczym Will Kane, we właściwym momencie mówi po
prostu „zrobisz to, bo film ma wartość i ty też masz, jeśli
służysz filmowi” - i przywraca porządek. A śpiewający kowboj?
Z filmów, w których nie miał nic innego do roboty niż strzelać i
jeździć na koniu trafia na plan produkcji, w której musi założyć
smoking i zacząć używać poprawnej angielszczyzny. I czego to jest
metafora?
Oddzielnym
wątkiem jest Kodeks Haysa i amerykańska cenzura – wiele wątków
w Ave Cezar niejako
przy okazji uderza w ten temat, a postać marynarza –
homoseksualisty – aktora – komunistycznego szpiega – tancerza –
to istna kopalnia dla interpretacji.
Pełno
tam także historycznych niuansów opisujących rynkową i techniczną
stronę produkcji hollywoodzkich filmów. Ilość aluzji, odniesień,
„smaczków” (w tym cytatów z innych filmów) jest tu
nieprzeliczona i nawet nie próbuję dotrzeć do wszystkich, bo
trzeba „żyć i umrzeć” w Hollywood, żeby „przeczytać” ten
film do cna. A nawet na to, co przeczytałem, brakuje miejsca,
analiza zajęłaby kilka stron. Nie są to jednak aluzje jako sztuka
dla sztuki. Każda z nich opowiada jakąś historię, a każda z tych
historii to mit, mają takie znaczenie dla Ameryki, jak mity greckie
miały dla Greków.
Ave Cezar
to film zrobiony z miłości do kina i opowiadający o miłości do
kina, a także o znaczeniu kina dla Stanów Zjednoczonych i poniekąd
dla całego zachodniego świata. Jest nie tylko, jak wspomniałem,
sentymentalny, jest bezwstydnie ckliwy i nie próbuje nawet tego
ukrywać. Albo ktoś posiada ten sam zestaw sentymentów i może
przeżywać współ-ckliwość, albo nie posiada i nie przeżyje.
Myślę jednak, że warto posiadać
8/10