Rambo: Last Blood (Rambo: ostatnia krew), reż. Adrian Grunberg
Najlepszy Rambo od jedynki. Domknięcie cyklu rządzi się swoimi zasadami, co zostało uszanowane i wykorzystane przez scenarzystów. Nie chodzi więc tylko o opowiedzenie kolejnej dynamicznej historii o kolesiach strzelających do siebie, ale o opowiedzenie czegoś o opowieści, chodzi o tzw. "meta" coś. Wreszcie - od pierwszej części wątek nie powracał - rozmawiamy z Rambo dość prywatnie, niemal intymnie. Znów mamy ukłon nie tylko w stronę amerykańskiej brutalnej siły, ale i pięknej tradycji. Rambo odnajduje się w świecie "posprzątanym", ale to on go posprzątał. Od pierwszej części nie zdarzyło się, żeby zło było na terenie USA. Lokalna społeczność, która w Pierwszej krwi prześladowała go, tutaj - wspiera.
Nowy Rambo jest smutny, wręcz melancholijny, dość oczywiste zwycięstwo protagonisty w finałowej walce poprowadzone jest tak, że zostajemy z poczuciem klęski. Okrucieństwo jest dawkowane, Rambo dobija rannych żołnierzy, żeby nie cierpieli, znęca się jedynie nad ich przywódcami. Przede wszystkim jednak mamy tu scenariusz. Nie jest to historia o tym, jak to bohater pojechał gdzieś i pozabijał złych, a widz zastanawia się jedynie czy użyje noża, pistoletu czy łuku. A tak niestety wyglądały części 3 i 4. Tutaj znów mamy Opowieść, która stanowiła o sile pierwszej części, a jej szczątki przetrwały w drugiej. Stallone pozostaje autoironicznym romantykiem i aż żal, że sam stoi nad grobem. A to daje się wyczuć.
Nowy Rambo jest smutny, wręcz melancholijny, dość oczywiste zwycięstwo protagonisty w finałowej walce poprowadzone jest tak, że zostajemy z poczuciem klęski. Okrucieństwo jest dawkowane, Rambo dobija rannych żołnierzy, żeby nie cierpieli, znęca się jedynie nad ich przywódcami. Przede wszystkim jednak mamy tu scenariusz. Nie jest to historia o tym, jak to bohater pojechał gdzieś i pozabijał złych, a widz zastanawia się jedynie czy użyje noża, pistoletu czy łuku. A tak niestety wyglądały części 3 i 4. Tutaj znów mamy Opowieść, która stanowiła o sile pierwszej części, a jej szczątki przetrwały w drugiej. Stallone pozostaje autoironicznym romantykiem i aż żal, że sam stoi nad grobem. A to daje się wyczuć.
To oczywiście produkcja, którą nie rządzi reżyser, a producent, scenarzysta i ta właśnie historia sama w sobie. Jest to wręcz refleksja nad fenomenem nowego kina amerykańskiego, a warto przypomnieć, że pierwszy Rambo zamykał pewien rozdział i otwierał kolejny. Oczywiste cytaty - od klasycznych westernów, przez filmy "rodeo", przez Sicario, po wcześniejsze części serii - przypominają podobne zabiegi w późniejszych częściach Rocky. To także zaduma, czy więcej - nostalgia wokół lat 80., nie tylko z racji "oczywistych oczywistości", ale choćby w szczególnej urodzie i stroju bohaterki grającej meksykańską dziennikarkę. Film "mądry filmowo", idealnie domykający cykl, pozostawiający nie tylko silne wrażenie, ale i chwilę zadumy. Gorąco polecam, z zastrzeżeniem, że trzeba znać wcześniejsze części i legendę, którą obrosły.
8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz