czwartek, 30 listopada 2017

Lipstick Under My Burkha, reż. Alankrita Shrivastava

Lipstick Under My Burkha, reż. Alankrita Shrivastava

Byłoby wielkim uproszczeniem traktowanie tego filmu jako feministycznego czy też przy pomocy innych wytrychów. Przy uważniejszym przyjrzeniu się można zauważyć, że nie tylko kobiety tu cierpią, ale i mężczyźni – uwikłani w zobowiązania wynikające z męczącego dla wszystkich patriarchatu. Bez wątpienia także po obu stronach płci wyciągane są jakieś korzyści z tej niezdrowej sytuacji. Po tym ważnym, jak sądzę, wniosku, można pójść dalej, bez obawy o popadnięcie w banał czy uproszczenie.
Oczywiście, jest to obraz po pierwsze o sytuacji kobiet w islamie. I jest to fatalna sytuacja. Niby są wolne, nikt ich nie zamyka w piwnicach, nikt ich nie bije. Są jednak zniewolone w jakiś niewyobrażalny dla Europejczyka sposób. Jeśli przedstawione wydarzenia mają coś wspólnego z tamtejszą obyczajowością (a z pewnością mają wiele, tak sądzę), to jest mi tych kobiet okropnie żal.
Mamy do czynienia z czterema bohaterkami, chociaż z natury filmu uwaga koncentruje się na jednej z nich, bardzo subtelnie. Dziewczyna jest zresztą piękna, świetnie tańczy i jeszcze lepiej śpiewa. A muzyka jest tu fenomenalnie dobrana, obowiązkowe indyjskie tańce są odegrane, ale i wkomponowane w fabułę, a całość brzmienia, jego lekkość i beztroska, potęgują wrażenie groteski.
Nie wdając się w szczegóły – świetnie prowadzona narracja, doskonała równowaga między dramaturgią a zaangażowaniem, unikanie indoktrynacji przy jednoczesnym silnym podkreśleniu niesprawiedliwości społecznych, wspaniałe aktorstwo, mądra i otwarta końcówka, uczciwy dyskurs.
Acha. To nie jest komedia, jak twierdzą niektóre serwisy. To jest tragedia.
Wielkie kino z Indii.

8/10



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz