Lipstick Under My Burkha, reż. Alankrita Shrivastava
Byłoby wielkim uproszczeniem
traktowanie tego filmu jako feministycznego czy też przy pomocy
innych wytrychów. Przy uważniejszym przyjrzeniu się można
zauważyć, że nie tylko kobiety tu cierpią, ale i mężczyźni –
uwikłani w zobowiązania wynikające z męczącego dla wszystkich
patriarchatu. Bez wątpienia także po obu stronach płci wyciągane
są jakieś korzyści z tej niezdrowej sytuacji. Po tym ważnym, jak
sądzę, wniosku, można pójść dalej, bez obawy o popadnięcie w
banał czy uproszczenie.
Oczywiście, jest to obraz po pierwsze
o sytuacji kobiet w islamie. I jest to fatalna sytuacja. Niby są
wolne, nikt ich nie zamyka w piwnicach, nikt ich nie bije. Są jednak
zniewolone w jakiś niewyobrażalny dla Europejczyka sposób. Jeśli
przedstawione wydarzenia mają coś wspólnego z tamtejszą
obyczajowością (a z pewnością mają wiele, tak sądzę), to jest
mi tych kobiet okropnie żal.
Mamy do czynienia z czterema
bohaterkami, chociaż z natury filmu uwaga koncentruje się na jednej
z nich, bardzo subtelnie. Dziewczyna jest zresztą piękna, świetnie
tańczy i jeszcze lepiej śpiewa. A muzyka jest tu fenomenalnie
dobrana, obowiązkowe indyjskie tańce są odegrane, ale i
wkomponowane w fabułę, a całość brzmienia, jego lekkość i
beztroska, potęgują wrażenie groteski.
Nie wdając się w szczegóły –
świetnie prowadzona narracja, doskonała równowaga między
dramaturgią a zaangażowaniem, unikanie indoktrynacji przy
jednoczesnym silnym podkreśleniu niesprawiedliwości społecznych,
wspaniałe aktorstwo, mądra i otwarta końcówka, uczciwy dyskurs.
Acha. To nie jest komedia, jak twierdzą niektóre serwisy. To jest tragedia.
Wielkie kino z Indii.
8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz