Robin Hood (Robin Hood: Początek), reż. Otto Bathurst
Ogląda się to poniekąd znośnie jako zwykły film akcji, tłuką się tam,
biegają i strzelają, ale to nie jest historia o Robin Hoodzie, tylko o
jakichś amerykańskich marines wygłupiających się w jakimś fikcyjnym
kolejnym miejscu, gdzie przyjechali „wprowadzać demokrację”.
Najgorsza w tym wszystkim jest pogarda dla atmosfery, którą obrosły
legendy o Robin Hoodzie, sprowadzenie tej pięknej fantasy osadzonej w
konkretnym kontekście historycznym do prymitywnego kina akcji. Na drugim
miejscu postawiłbym zarzut absurdu historycznego. Fabuła nawet nie
próbuje udawać, że osadzona jest w jakimś konkretnym miejscu i czasie
(Anglia, XII wiek, tak lokowany jest legendarny Robin). Wszystko,
począwszy od dialogów, przez stroje, architekturę i obyczajowość jest po
prostu współczesne. Demokracja i „kariery polityczne” górników w
społeczeństwie feudalnym? Rozumiem, że film musi deformować
rzeczywistość, także historyczną, ale jest pewna krytyczna masa tej
deformacji, przy której można oszaleć od nasilenia absurdu. Pomijam
takie drobiazgi, jak obecność brandy w czasach, w których Europa nie
znała destylacji. Jeśli film ma w całości być osadzony w poetyce
współczesności XXI wieku, to niech i akcja w tym się toczy.
To jednak nie koniec, bo mamy tu też dzieło propagandowe. „Zamieszki” z
udziałem „policji” wyglądają prawie jak w Chłodnym okiem, nie chodzi już
tylko o absurd historyczny, chodzi o nachalność polityczną. Siermiężna
metafora amerykańskiej polityki „wprowadzania demokracji” wymieszana z
propagandą sprowadzania muzułmanów do Europy po prostu razi. Oczywiście,
Robin Hood nie jest już przywódcą banitów, przywódcą jest czarnoskóry
muzułmanin, mentor, nauczyciel i lider Robina. On uczy go strzelać z
łuku i walczyć wręcz. A jak wyglądają tarcze do ćwiczeń Robina? Są to
namalowane na deskach podobizny świętych katolickich, do których wali z
łuku pod czujnym okiem swojego muzułmańskiego mistrza. W kulminacyjnym
momencie filmu widzimy wielki, walący się na ziemię krzyż. Nie chodzi tu
o prywatne poglądy ideologiczne, nie czuję się chrześcijaninem, ale
przekroczono tu kolejną masę krytyczną – jest to po prostu złe
artystycznie i nachalne propagandowo do bardzo grubej przesady.
Jeśli dołożyć do tego makabrycznie złe aktorstwo Tarona Egertona, mamy
pełny obraz klęski. Dawno nie widziałem filmu, w którym aktor, grający
głównego bohatera, miałby tak mało charyzmy, a jednocześnie był tak
fatalny warsztatowo na planie. Robin jest tu ciamajdą, którą trzeba
prowadzić za rączkę i robi głupie, sztuczne miny. Może chodziło właśnie
o to, żeby Robina odsunąć na dalszy plan, a wyeksponować jego mistrza.
Jeden punkt, który przyznaję jest za ścieżkę dźwiękową. I może dałbym
dwa punkty, ale bez przesady, aż tak dobra nie jest.
Na dalszym planie są jeszcze inne wady. Choćby nonszalancja, z jaką
potraktowano legendę Robina, obrosłą przecież już nie tylko realiami
historycznymi, ale i całą masą literatury i kinematografii. Na początku
od jakiegoś narratora z voice over dowiadujemy się, że od dziś tworzymy
zupełnie nową legendę Robin Hooda i mamy zapomnieć o wszystkim, co
powiedziano dotąd. Otóż nie. Nie zapomnimy, a swoją wersję, Bracia
Amerykanie, włóżcie sobie gdzie tylko chcecie.
1/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz