czwartek, 6 grudnia 2018

Robin Hood (Robin Hood: Początek), reż. Otto Bathurst

Robin Hood (Robin Hood: Początek), reż. Otto Bathurst


Ogląda się to poniekąd znośnie jako zwykły film akcji, tłuką się tam, biegają i strzelają, ale to nie jest historia o Robin Hoodzie, tylko o jakichś amerykańskich marines wygłupiających się w jakimś fikcyjnym kolejnym miejscu, gdzie przyjechali „wprowadzać demokrację”. 
Najgorsza w tym wszystkim jest pogarda dla atmosfery, którą obrosły legendy o Robin Hoodzie, sprowadzenie tej pięknej fantasy osadzonej w konkretnym kontekście historycznym do prymitywnego kina akcji. Na drugim miejscu postawiłbym zarzut absurdu historycznego. Fabuła nawet nie próbuje udawać, że osadzona jest w jakimś konkretnym miejscu i czasie (Anglia, XII wiek, tak lokowany jest legendarny Robin). Wszystko, począwszy od dialogów, przez stroje, architekturę i obyczajowość jest po prostu współczesne. Demokracja i „kariery polityczne” górników w społeczeństwie feudalnym? Rozumiem, że film musi deformować rzeczywistość, także historyczną, ale jest pewna krytyczna masa tej deformacji, przy której można oszaleć od nasilenia absurdu. Pomijam takie drobiazgi, jak obecność brandy w czasach, w których Europa nie znała destylacji. Jeśli film ma w całości być osadzony w poetyce współczesności XXI wieku, to niech i akcja w tym się toczy. 
To jednak nie koniec, bo mamy tu też dzieło propagandowe. „Zamieszki” z udziałem „policji” wyglądają prawie jak w Chłodnym okiem, nie chodzi już tylko o absurd historyczny, chodzi o nachalność polityczną. Siermiężna metafora amerykańskiej polityki „wprowadzania demokracji” wymieszana z propagandą sprowadzania muzułmanów do Europy po prostu razi. Oczywiście, Robin Hood nie jest już przywódcą banitów, przywódcą jest czarnoskóry muzułmanin, mentor, nauczyciel i lider Robina. On uczy go strzelać z łuku i walczyć wręcz. A jak wyglądają tarcze do ćwiczeń Robina? Są to namalowane na deskach podobizny świętych katolickich, do których wali z łuku pod czujnym okiem swojego muzułmańskiego mistrza. W kulminacyjnym momencie filmu widzimy wielki, walący się na ziemię krzyż. Nie chodzi tu o prywatne poglądy ideologiczne, nie czuję się chrześcijaninem, ale przekroczono tu kolejną masę krytyczną – jest to po prostu złe artystycznie i nachalne propagandowo do bardzo grubej przesady. 
Jeśli dołożyć do tego makabrycznie złe aktorstwo Tarona Egertona, mamy pełny obraz klęski. Dawno nie widziałem filmu, w którym aktor, grający głównego bohatera, miałby tak mało charyzmy, a jednocześnie był tak fatalny warsztatowo na planie. Robin jest tu ciamajdą, którą trzeba prowadzić za rączkę i robi głupie, sztuczne miny. Może chodziło właśnie o to, żeby Robina odsunąć na dalszy plan, a wyeksponować jego mistrza. 
Jeden punkt, który przyznaję jest za ścieżkę dźwiękową. I może dałbym dwa punkty, ale bez przesady, aż tak dobra nie jest. 
Na dalszym planie są jeszcze inne wady. Choćby nonszalancja, z jaką potraktowano legendę Robina, obrosłą przecież już nie tylko realiami historycznymi, ale i całą masą literatury i kinematografii. Na początku od jakiegoś narratora z voice over dowiadujemy się, że od dziś tworzymy zupełnie nową legendę Robin Hooda i mamy zapomnieć o wszystkim, co powiedziano dotąd. Otóż nie. Nie zapomnimy, a swoją wersję, Bracia Amerykanie, włóżcie sobie gdzie tylko chcecie. 


1/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz