Guardians (Strażnicy, Zashchitniki), reż. Sarik Andreasyan
Rosyjskie kino
fantasy-superbohaterskie, o wyraźnym profilu komercyjnym, jest może
niewiele gorsze od amerykańskich odpowiedników (podobnie jak
armia), jednak nie oferuje niczego więcej niż kopia z akcentami
lokalnymi.
Walorem tego „dzieła” jest
konkluzja, że istnieje możliwość budowania uniwersów filmowych
zupełnie inaczej osadzonych niż uniwersa amerykańskie i przez to
da się choć na chwilę złapać oddech.
Efekty specjalne są znakomite,
zwłaszcza, że mówimy o kinie mającym znacznie mniejsze
doświadczenie niż Hollywood. Mamy tu jednak zalew wtórności. To
coś więcej niż rosyjscy „avengers”, to jest kalka z
prymitywnych japońskich kreskówek z lat 70. i 80. Dość byle jaka
ekspozycja, zaniedbania logiczne, „deus ex machina”, wiecznie
rozrywające się koszulki na „niedźwiedziu” (jakby nie dało
się wymyślić dla niego elastycznych ciuchów, żeby nie był goły,
jak już się zmieni znowu w człowieka). Ostatecznie jest to dość
prymitywna gra komputerowa, sfilmowana, opatrzona nachalną muzyką i
całkiem infantylna w ostatecznym rozrachunku. Logika też nie jest
najmocniejszą stroną tej produkcji, natomiast wyłazi tam rosyjski
kompleks posiadania gorszej broni niż Zachód. Stąd oczywiście
dużo autentycznych przytoczeń, ale jeszcze więcej fantazji na
temat minionych osiągnięć.
Trzeba natomiast powiedzieć, że
dziewczyny są przepiękne i gdyby mieć choć jeden powód do
obejrzenia tego filmu, to byłby ten. Ale, jak pisałem, choć
pozostałe kuleją, to i tak warto.
4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz