The Tomorrow War (Wojna o jutro), reż. Chris McKay
Na ziemi mnożą się potworki zjadające ludzi. Wojsko z przyszłości przysyła delegację (panna z delegacji na środku stadionu przemawia tak, że wszyscy ją słyszą, super) w celu ściągnięcia rekrutów z przeszłości, bo kończy im się populacja. Potem akcja i akcja, tylko nuda i nuda.
Stężenie absurdu jest niepospolite. Z jakiegoś powodu w roku 2052 wojsko wciąż używa sprzętu z lat 80. zeszłego wieku. Stosują broń małego kalibru, wiedząc że jest nieskuteczna. Paradoksy podróży w czasie są wspomniane, ale w toku tej historii musiałoby być ich nieskończenie wiele, a jakoś udaje się uniknąć wszystkich. Łącznie z najbardziej oczywistymi, czyli że córka głównego bohatera nie ginie w przyszłości, bo chodzi o to, żeby wojna w ogóle nie wybuchła. Wiadomo natomiast, że on umiera w przeszłości, chociaż nie zapobiegł wojnie, no albo rybki, albo akwarium, jest takie powiedzonko.
Dodatkowy minus za kolejny sztucznie poprawny układ: męski bohater jest mięśniakiem z karabinem, czyli kimś podrzędnym w hierarchii społecznej i wojskowej. Wszystkie stanowiska głównego dowodzenia są obsadzone przez kobiety, a wszyscy naukowcy są czarni. W niektórych przypadkach wymiennie, a córeczka już w ogóle – dowodzi armią, walczy jak Rambo, a łeb ma jak Einstein. Tatuś umie tylko biegać i naparzać z karabinu, ale nie tak dobrze jak córuchna.
Do tego wszystkiego ilość uproszczeń, skrótów w scenariuszu (wyjaśnienia dlaczego coś działa, a inne nie działa, czegoś się nie da, brak wyjaśnień o istocie odkryć naukowych, itd.) powoduje, że oglądanie staje się strasznie męczące. Nie polecam.
2/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz