czwartek, 29 marca 2018

Pacific Rim: Rebelia, reż. Steven S. DeKnight

Pacific Rim: Rebelia, reż. Steven S. DeKnight

Na Pacific Rim poszedłem chyba bardziej z przekory wobec samego siebie niż z rzeczywistego zainteresowania filmem. I wszystko, co tu piszę, piszę z tym założeniem. Ono uratowało mnie przed nudą i absurdem. Film jest bowiem absurdalny i gdyby ktoś na serio spróbował wyliczyć wszystkie bzdury, powstałby całkiem długi tekst. Nie chodzi o bzdury stanowiące założenia fabularne, jak np. bijatyki między robotami a potworami. To usprawiedliwia sama konwencja. Chodzi o momenty takie, jak dwóch cherlawych naukowców leje na kwaśne jabłko w windzie trzech uzbrojonych ochroniarzy i odbiera im broń.
Ale mniejsza z tym, po pierwszej części po prostu wziąłem na to poprawkę i szedłem przygotowany. No i podobało mi się. Raz – dla szalonej oprawy wizualnej. Dwa – dla tempa akcji, które choć odrobinę przesłaniało banał i przewidywalność. Trzy – dla drobnych smaczków rozsianych tu i ówdzie. Na przykład jeden z bohaterów wchodzi do domu wołając „honey, i'm home” takim samym tonem, jak w jednej z piosenek zespołu Foreigner, i kiedy o tym pomyślałem, natychmiast słyszę w tle inną piosenkę tego zespołu, z tej samej płyty. Wątpię w przypadek.
Poza tym młody Eastwood zagrał najlepszą rolę, jaką dotąd widziałem w jego wykonaniu. Nadal jest spięty i drewniany, zwłaszcza jeśli zestawić go z ojcem, ale czas nie tylko trochę zmiękcza tę jego kanciastość, ale też dobrze służy jego urodzie.
Co ważne – jak na blockbustera nie jest za długi. 111 minut razem z napisami, to w sam raz, chwilę dłużej można by już zirytować się z nudów i stężenia absurdu. A tak – było w sam raz. Myślę, że etykieta „kino familijne” pasuje tu całkiem nieźle i że gdbybym miał 13 lat, mógłbym wyjść z kina zachwycony.

5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz