Pacific Rim: Rebelia, reż. Steven S. DeKnight
Na Pacific Rim
poszedłem chyba bardziej z przekory wobec samego siebie niż z
rzeczywistego zainteresowania filmem. I wszystko, co tu piszę, piszę
z tym założeniem. Ono uratowało mnie przed nudą i absurdem. Film
jest bowiem absurdalny i gdyby ktoś na serio spróbował wyliczyć
wszystkie bzdury, powstałby całkiem długi tekst. Nie chodzi o
bzdury stanowiące założenia fabularne, jak np. bijatyki między
robotami a potworami. To usprawiedliwia sama konwencja. Chodzi o
momenty takie, jak dwóch cherlawych naukowców leje na kwaśne
jabłko w windzie trzech uzbrojonych ochroniarzy i odbiera im broń.
Ale
mniejsza z tym, po pierwszej części po prostu wziąłem na to
poprawkę i szedłem przygotowany. No i podobało mi się. Raz –
dla szalonej oprawy wizualnej. Dwa – dla tempa akcji, które choć
odrobinę przesłaniało banał i przewidywalność. Trzy – dla
drobnych smaczków rozsianych tu i ówdzie. Na przykład jeden z
bohaterów wchodzi do domu wołając „honey, i'm home” takim
samym tonem, jak w jednej z piosenek zespołu Foreigner, i kiedy o
tym pomyślałem, natychmiast słyszę w tle inną piosenkę tego
zespołu, z tej samej płyty. Wątpię w przypadek.
Poza
tym młody Eastwood zagrał najlepszą rolę, jaką dotąd widziałem
w jego wykonaniu. Nadal jest spięty i drewniany, zwłaszcza jeśli
zestawić go z ojcem, ale czas nie tylko trochę zmiękcza tę jego
kanciastość, ale też dobrze służy jego urodzie.
Co
ważne – jak na blockbustera nie jest za długi. 111 minut razem z
napisami, to w sam raz, chwilę dłużej można by już zirytować
się z nudów i stężenia absurdu. A tak – było w sam raz. Myślę,
że etykieta „kino familijne” pasuje tu całkiem nieźle i że
gdbybym miał 13 lat, mógłbym wyjść z kina zachwycony.
5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz