Trespass Against Us, reż. Adam Smith
Wieloznaczny i dość niedoceniony
obraz. Z początku można odnieść wrażenie, że widzimy jakieś
ubogie osiedle camperów, jedno z takich, jakie znamy z amerykańskich
filmów (potem się okazuje, że wcale nie takie ubogie). Sceny przy ognisku pozwalają wnioskować wręcz, że to
jakaś zapomniana komuna hippisów, która kultywuje zapomniane już
obyczaje. Dopiero później robi się groźnie. Trudno jednak nie
nabrać sympatii do głównego bohatera, który ma cechy i
umiejętności godne niejednego filmowego super-żołnierza.
Z biegiem czasu wątki kontrkulturowe
zostają zastąpione specyficzną rozprawą o patriarchacie.
Namnożenie motywów biblijnych przywodzi na myśl jakieś
koczowiska, w których mieszkał Jakub z synami i córkami czy też
tymczasowe miejsca pobytu Jezusa i apostołów. Choć raczej to
pierwsze porównanie jest cenniejsze, bo oprócz cech nauczyciela,
głowa rodu (i całej tej zbieraniny) ma także silne atrybuty
biologicznego ojca. I jest bez wątpienia potworem.
Byłoby to jeszcze dość jasne i już
wystarczająco zaskakujące, gdyby nie jeszcze jedna wolta. Na sam
koniec poznajemy najgorszą twarz tej drugiej strony świata, a więc
cywilizacji prawa i porządku. Jedynym jasnym punktem pomiędzy
dwiema stronami konfliktu okazuje się edukacja, choć i tak skażona.
Żeby widza wprowadzić w ostateczne zakłopotanie, ten potworny
patriarchat na sam koniec dostaje kilka niespodziewanych punktów za
pewne wartości niedostrzeżone na początku.
To nie spojler, proszę się nie
obawiać. To tylko pobieżne omówienie tropów symbolicznych i
strukturalnych. Widz zostaje z kilkoma istotnymi pytaniami o wartości
i porządek świata. Byłoby pięknie, gdyby ktoś podjął się
bardziej wyczerpującej analizy, może nawet w oparciu o antropologię
kultury. Choć pewnie się takiej nie doczekamy...
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz