Here Alone, reż. Rod Blackhurst
Może to wariacja na temat Z jak Zachariasz?
Co istotne - ostatecznie główne role grają dwie postacie kobiece. I to nie jest bynajmniej jakiś ordynarny feminizm. Poznajemy też dwóch męskich bohaterów filmu i żadnemu z nich nie mamy nic do zarzucenia, przeciwnie - to ludzie naprawdę godni szacunku. Może jest w tym pewien rodzaj fatalizmu, a może coś nawet więcej. W ostatnich sekwencjach bohaterka rozpacza nad straconym dzieckiem. Może podjąć dwie decyzje: postawić na rozrodczość i przedłużenie gatunku ludzkiego - wtedy ocaliłaby mężczyznę - lub postawić na emocje macierzyństwa - wtedy ocali pasierbicę. I tak za dużo spojleruję, więc nie dopowiem.
Nie zmienia to faktu, że naiwność pary protagonistów jest przeraźliwa. Prosta wizyta w knajpie czy na prywatce wystarcza, żeby zobaczyć kto ku komu się ma i czy z wzajemnością. Przeoczenie uczucia pasierbicy do ojczyma jest kompletnie niewiarygodne. Za to z kolei rodzące się uczucie bohaterki z jej gościem - najzupełniej realistyczne. Podobnie jak wszystkie inne relacje i skrajnie problematyczne decyzje podejmowane w całej fabule. Można więc wybaczyć tę jedną wpadkę.
Co trzeba dodać - informowanie widza poza wiedzą postaci filmowych także poprowadzone jest znakomicie.
Nadobecne "slow" dopełnia całokształtu. Nie spieszymy się, nie epatujemy przemocą, raczej współczujemy. Przyroda jest piękna, choć złowroga: nie chodzi tylko o obecność wirusa, ale też o problem z upolowaniem jedzenia.
Kawał dobrego filmu, który odwraca proporcje i zaprzecza efekciarstwom w stylu Zombie Express ("sztuka" dla mas). Dobra opowieść, niejednoznaczna i niedokończona. Reszta jest w myśleniu, a tego już nie dopowiem. Wydawałoby się że zaspoilerowałem film, ale to nieprawda. Spojlerem byłoby dopowiedzenie wniosków.
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz