The Mummy (Mumia), reż. Alex Kurtzman
Gra to takie zjawisko, że sama w sobie
może być piękna, ale zwykle wszystko zależy od tego czy się w tę gra
dobrze, czy źle. Podobnie jest z modnym obecnie mieszaniem wątków
w kinie współczesnym. Niekiedy, jak w tegorocznym Kongu
ktoś „gra w gry” z polotem, ale bywa i tak, jak w Mumii
– kiepsko opanowane reguły gry prowadzą do filmu ociężałego,
monotonnego, chwilami wręcz irytującego.
Od
początku – myślałem przez chwilę, że nadziałem się na
kolejną feministyczną propagandę. Początek historii jest wyraźnie
zaczerpnięty z pierwszego filmu Mumia (1932),
pierwowzoru wszystkich późniejszych. Tam tytułową mumią jest
mężczyzna, tu – kobieta. Częsty manewr wprowadzający sztuczne
równouprawnienie na zasadzie prymitywnego zastąpienia ról męskich
kobiecymi. Okazuje się jednak, że przynajmniej w tym przypadku nie
o to chodzi. Bohaterka jest raczej nawiązaniem do postaci femme
fatale i to jakoś się trzyma. Nie trzyma się natomiast logika
świata czarów. Aktorstwo również jest słabe i wynika, jak sądzę,
nie z braku predyspozycji aktorów, tylko ze słabej reżyserii lub
po prostu z tego, że dostali do zagrania źle skonstruowane
postacie.
Tom
Cruise ma tu być kimś z pogranicza Indiany Jonesa i Hana Solo. Z
domieszką Rudolfa Valentino. Wątki napaćkane są bez ładu, żadnej
myśli przewodniej. Wyciąga się raz Lawrenca z Arabii, potem
doktora Jekylla, inne drobniejsze wątki, brakowało chyba tylko
Batmana i Jacka Soplicy dla dopełnienia tego chaosu. Bez gustu i bez
polotu.
Dodaję
punkt za znakomitą sceną katastrofy lotniczej – dokładnie
pokazuje, dlaczego załogi często nie mogły wydostać się ze
spadających samolotów, zanim wymyślono wyrzucane fotele. Zły jest
natomiast humor. Sygnalizowany, wskazywany palcem: „tu należy się
śmiać”. I faktycznie część publiczności się śmiała, choć
były to dowcipy na poziomie polskich komedii romantycznych.
Nieco
chaotycznie o tym napisałem i jak widać krótko, ale styl tej
recenzji ma wiele wspólnego z opisanym w niej filmem.
4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz