The Magnificent Seven (Siedmiu wspaniałych), reż. Antoine Fuqua
Ośmioro poprawnych
„This is the West, sir. When the
legend becomes fact, print the legend” –
takie zdanie pada pod koniec klasycznego westernu Człowiek, który
zabił Liberty Valance'a. Zamyka
ono w sobie jedną z podstawowych prawd rządzących westernem jako
współczesnym eposem: legenda żyje swoim życiem. Dotyczy to
wszystkich mitologii. Najprostszym przykładem jest ta grecka –
nikt nie wierzy w Zeusa czy nieśmiertelnego Achillesa, ale ich mity
mają się świetnie i wciąż na nowo tłumaczą jakiś kawałek
znanego nam świata. To samo dotyczy antywesternu. Ten nurt
rozmontował mitologię Zachodu, ale jej nie zniwelował. Pokazał
spory kawałek prawdy, ale nie zakwestionował mitu.
Tej
prostej prawdy o „legendzie” najwyraźniej nie rozumieją twórcy
najnowszych Siedmiu wspaniałych.
Obszerne fragmenty nowego obrazu to kino akcji, gatunek zupełnie
niekomponujący się z westernem. Powierzchowny odczyt (źli i dobrzy
ganiają się i strzelają do siebie nawzajem) to pozory. Owszem, na
tym polega wiele filmów akcji i wiele westernów, a jednak różnica
jest zasadnicza. Kino akcji bowiem odtwarza tylko niektóre, wybrane
fragmenty mitologii westernu. To zuboża.
Rzecz
w tym, że film nie istnieje w próżni. Nie da się pójść do kina
i oglądać go jako „filmu bez filmów”, chyba że taki właśnie
widz jest widzem docelowym – niezorientowany, wychowany na
Avengers, o westernie
wiedzący tylko tyle, że to coś starego i naiwnego. Ale wiara w
takiego widza jest tym samym, co niewiara w kino. Film jest wśród
innych filmów, a nie „jest po prostu”. I przez to omawiana
produkcja sprawia okropne wrażenie.
Fabuła pomyślana
jest dość prosto. Zrobiono po raz drugi ten sam film, zmieniono
jednak kilka rozwiązań, żeby widz się nie nudził. Na przykład:
podobnie jak w pierwowzorze ocalało trzech „wspaniałych”, w tym
jeden ranny. Są to jednak inni trzej niż poprzednio. Czarnym
charakterm nie jest meksykański rabuś, tylko amerykański
kapitalista. I tak dalej. Dodano parę motywów z zapomnianych kontynuacji klasyka, takich jak Siedmiu wspaniałych nadjeżdża (obecnie prawie nikt ich nie zna). To tylko lifting, zawracanie głowy.
Pierwowzór jest wciąż lepszy i ciekawszy, a nie piszę tego
bynajmniej z sentymentu.
Dobrze, a co z
Siedmioma samurajami? Kurosawa to przypadek szczególny.
Pewnego rodzaju medium – kino amerykańskie wpłynęło na niego,
po czym on z kolei wpłynął na kino amerykańskie. Jednak
twierdzenie, że nowa wersja Siedmiu wspaniałych jest w
jakikolwiek sposób oparta na Siedmiu samurajach moim zdaniem
nie ma sensu. Nie ma żadnych bezpośrednich odwołań, klimat
oryginału, zachowany jeszcze w filmie z 1960, tu bezpowrotnie ginie.
Nowa wersja Siedmiu
wspaniałych ma niepokojąco dużo wspólnego z najgorszymi
wcieleniami „spaghetti westernów”. Przerysowania, kicz, ikonowe
czy też emblematyczne traktowanie toposów, nadmiar brutalności,
powierzchowność i umowność zarysowanej sytuacji – to nie są
najlepsze wzory. „Spaghetti” bywały niezłe tylko wtedy, kiedy
twórcy dystansowali się od kiczu (Człowiek zwany ciszą)
lub wtedy, gdy świadomie wchodzili z nim w grę (Dawno temu na
Dzikim Zachodzie). Ten europejski gatunek wzbogacił amerykański
pierwowzór, przeszczepiony z powrotem. Nie był jednak nigdy ślepo
naśladowany, co najwyraźniej próbowali zrobić twórcy Siedmu
wspaniałych. Z fatalnym skutkiem. Cała inwestycja artystyczna
poszła nie w zrobienie nowego filmu, a w odwołanie się do tego, co
widz kojarzy z innych produkcji i do związanych z tym emocji.
Dokładnie tak, jak w „spaghetti”. Fanowski gadżet, a nie
western.
Najbardziej dziwi
mnie dobór postaci. Po pierwsze dlatego, że wybierane były „z
klucza”. Zasada „print the legend” wylądowała na śmietniku.
Chińczyk jako rewolwerowiec? Nie trzeba mieć uprzedzeń, wystarczy
trzymać się faktów. Nigdy nie słyszałem o chińskich
rewolwerowcach na Zachodzie. Jeśli już sięgać po egzotykę, to w
taki sposób, jak zrobił to Jack London w noweli Chińczak.
To, co zobaczyłem w kinie, to jest niepoważne traktowanie i
„legendy”, i widza. Czarnoskóry urzędnik sądowy uprawniony do
wymierzania sprawiedliwości na terenie siedmiu stanów? W drugiej
połowie XIX wieku? Ktoś oszalał? To prawda, że western nigdy nie
był gatunkiem szczególnie realistycznym, ale czym innym jest mało
realistyczna konwencja mitu, owo „print the legend”, a czym innym
robienie z widza idioty w nadziei, że widz się nie zorientuje. To coś nie próbuje być antywesternem, próbuje skleić klasyczną konwencję z postulatami multi-kulti. Tu nie ma żadnej zdrowej antywesternowej „rewizji mitu”, to jest ordynarne szczanie na mit.
Jasne,
chodzi o nachalną promocję multikulturowości i feminizmu. Mamy
więc obraz, który nijak ma się do prawdziwego Zachodu, nijak do
legendy i mitu Zachodu, nijak do ścieżki westernu w kinematografii,
mamy film propagandowy. Jest obowiązkowy Chińczyk, Murzyn,
Indianin, Latynos, weterani Unii i Konfederacji oraz jako „ósma
wspaniała” kobieta. Jack Horne to postać skonstruowana jako
zlepek różnych charakterów z powieści Karola Maya. Wszyscy „źli”
poza dwoma to biali Amerykanie. Jenak jak na propagandówkę to
słabo. To ma być poprawne politycznie kino? To ma być film z
morałem? Źle dobrano postacie. Powinien być biały mężczyzna,
czarna kobieta, transseksualista, dziewczynka z aparatem na zębach,
syryjski uchodźca, samuraj przeniesiony wehikułem czasu, dziecko z
zespołem downa, przerośnięty Rosjanin nie znający angielskiego,
muzułmanka z zasłoniętą twarzą władająca maczetą, anioł i
kosmita. Oczywiście jako czarny charakter zgodnie z tradycją
musiałby się pojawić Polak – tchórz, zdrajca i koniecznie
antysemita. No i mamy jedenastu wspaniałych, to się nazywa
multi-kulti, a nie jakieś tam popłuczyny po westernach. Warto
dodać, że obsada pierwowzoru miała wówczas nieporównanie lepsze
referencje.
Co
ciekawe (teraz już całkiem serio), nie są to żadne nowości.
Czarnoskóry westman pojawia się w obrazie El Condor
z 1970 roku. To nawet niezły film, choć z pewnością nie wybitny.
„Kobieta walcząca” w najbardziej znanym – i dość
realistycznym – wydaniu jest bohaterką True Grit
(1969). Znacznie gorzej udał się Samuraje i kowboje
z 1971 roku, gdzie wprowadzono element dalekowschodniej egzotyki.
Wszystkie rozwiązania z nowych Siedmiu wspaniałych
miały takie czy inne precedensy, jednak dotąd nie próbowano tak
siłowo i nachalnie wepchnąć do westernu konwencji „avengers”.
To się po prostu – mówiąc kolokwialnie – nie trzyma kupy, to
wywołuje niesmak. Jeśli prawdą jest to, co mówi się o
najnowszych amerykańskich serialach – że obowiązkowo czarny ma
być szefem białego – mamy do czynienia bardziej z socjotechniką
niż z kinem rozrywkowym.
Oczywiście Siedmiu wspaniałych
z 1960 roku był filmem przełomowym – wprowadzono „kolektyw”
indywidualistów jako nowy topos w gatunku. Nie łamano to jednak
zasady „print the legend”. Prawda życia i prawda ekranu
ogniskuje się w tym jednym zdaniu: „This is the West, sir. When
the legend becomes fact, print the legend”. Gdyby ktoś chciał zrobić remake takich kanonicznych dzieł jak Gabinet doktora Caligari czy Gwiezdne wojny Nowa nadzieja, miłośnicy tych dzieł by nie wybaczyli. Są jednorazowe, podobnie jak Siedmiu wspaniałych. Prawda westernu jest
istotna o tyle, o ile jest mitem. Jeżeli nie da się zrobić remake'a
prawdziwych Siedmiu wspaniałych
w taki sposób, żeby był to dobry film, to nie należy go robić w
ogóle. I każdą z tych nowych, nieudanych wersji podrzeć, tak jak
dziennikarz drze notatki w filmie Człowiek, który zabił
Liberty Valance'a.
3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz