Youth (Młodość), reż. Paolo Sorrentino
Po Wielkim pięknie,
które dało mi mieszane odczucia bardzo byłem ciekaw nowego obrazu
Włocha robiącego coraz większą karierę. Poprzedni film spotkał
się z zachwytami, ja zareagowałem podejrzliwie. Ten efekt mógł
być równie dobrze skutkiem nieprzeciętnego talentu, jak i
szczęścia połączonego z szarlatanerią. Zarzuty o wtórność
wobec Felliniego uważam za całkowicie uzasadnione, oby to była
tylko wtórność, a nie na przykład próba „wkupienia się”
tanim chwytem. Czego więc dowiedziałem się po Młodości?
Potwierdziła
się niestety ta gorsza opcja. Film „ufortyfikował się” na
trzech pozycjach, które mają go obronić: zdjęcia, aktorzy i
przekaz. Jest jeszcze czwarty element, który wspiera tę
konstrukcję, mianowicie przyprawiono całość podawanym z umiarem
surrealizmem. Zdjęcia faktycznie są dobrze przemyślane, choć
czasem przedobrzone, przeestetyzowane nachalnie wołające „zobacz
jakim jestem pięknym zdjęciem!”. Aktorzy robią swoje bardzo
dobrze, chociaż reżyser każe im się zachowywać źle. Zastyganie
w jakichś posągowych pozach, poruszanie się teatralnie,
ostentacyjnie, wydumane gesty, nienaturalne zajmowanie miejsc w
kadrze, epatowanie „wielką sztuką” i jakąś pretensjonalną
„klasycznością”, pseudo-koneserstwo w relacjach z innymi
postaciami i światem zewnętrznym – to wszystko powoduje, że
dobrzy aktorzy grają źle pomyślane postacie. Najgorsze jednak jest
to trzecie pole, na którym Sorrentino usiłuje się bronić. Ów
przekaz, który w założeniu miał być bez wątpienia potokiem
głębokich myśli, sentencji i mądrości życiowych. Nie udało
się. O ile w Wielkim pięknie
jeszcze nie popłynął – nie było z tym przesady, a kamuflaż też
był nieźle przemyślany – o tyle w Młodości
te nachalne pouczenia o życiu stanowią większość dialogów.
Najgorsze jest to, że owe mądrości wyjęte z diegezy nie mają
racji bytu, w świecie pozafilmowym są definitywnie bezużyteczne.
Postacie wygłaszają te swoje kwestie z powagą antycznych
sentencji, jednak ich płytkość, zadęcie, pretensjonalność z
biegiem fabuły zaczynają razić w sposób trudny do zniesienia.
Przypomina to kazania niektórych księży, którzy „tak pięknie i
mądrze mówią”, tylko minutę po kazaniu nikt nie pamięta o czym
była mowa, a wszystkie te nauki są bezużyteczne w praktyce,
naładowane banałem podanym podniosłym tonem.
Ostatecznie nie znalazłem nic oprócz pozowania na kino artystyczne przy pomocy sprawnego kopiowania środków używanych w kinie artystycznym. Sorrentino nie ma do powiedzenia niczego od siebie, a kiedy próbuje - epatuje truizmami. Gdzieś na początku drugiej godziny projekcji cały świat tego
filmu zaczyna się wydawać „zrobiony”, straszliwie sztuczny,
nie mądry a przemądrzały, rażąco mentorski i naiwnie filozofujący.
Dawno nie zdarzyło mi się, żeby ktoś przez całe dwie godziny
uparcie próbował mnie pouczać o życiu i nie powiedział przy tym
niczego godnego uwagi. Cały ten spektakl sprawia wrażenie zabawy, w
której najlepiej bawi się sam Sorrentino, jakby nie mógł
nacieszyć się własną wspaniałością – więc celebruje ją
pompatycznym montażem, onanizuje się wymyślnymi ujęciami i
„pouczającymi” dialogami brzmiącymi jak wzięte z powieści
socrealistycznej. I chociaż ufortyfikował się starannie, chociaż
wszędzie stoją tabliczki ostrzegawcze „nie krytykuj, bo tu wszystko jest
wybitne” – pomimo pewnych zalet nie umiem nie skrytykować.
4/10
Z prawdziwą przyjemnością pozwalam sobie nie zgodzić się z powyższą recenzją. "Młodość" to po "Wielkim Pięknie", "Wszystkich odlotach Chenney'a" i (o zgrozo, nie dystrybuowanych w Polsce) "Skutkach miłości" kolejna odsłona tego na wskroś indywidualnego kina.
OdpowiedzUsuńspodziewałem się, że nie tylko Tobie, ale ogólnie wielu ludziom będzie się nie podobać to co napisałem :) zawahałem się przez chwilę, ale kurczę, trudno. albo piszę, albo nie :)
Usuńdzięki za komentarz.