Myeong-ryangm heui-o-ri ba-da (Roaring Currents, Battle Of Myeongryang), reż. Han-min Kim
Nie znalazłem jakoś polskiego tytułu.
Pierwsze wrażenie – to dobry dramat historyczno-wojenny. Drugie, z
biegiem czasu – klęska w stylu najgorszych polskich pomysłów na
tego typu realizacje po roku 1990. Trzecie – szkoda, bo mogło być
pięknie, zwłaszcza, że kino koreańskie nieźle rokuje, a tu
wtopa.
Najpierw
rzucają się w oczy niedorzeczności. Jest ich masa na każdym
poziomie fabuły, ale niektóre rażą szczególnie: snajper
strzelający bezbłędnie z arkebuza na odległość kilkuset metrów,
tonące drewno i komputerowo zrobione strzały, które przelatują na
wylot przez złego pirata jak duch przez ścianę. Zły pirat wygląda
trochę jak azjatycki Jack Sparrow. Niestety są też irytujące
dłużyzny, próby budowania napięcia i patosu zbliżające w
efekcie do niesławnej Bitwy
pod Wiedniem.
Przedłużanie zbliżeń przerażonych twarzy i „stopniowanie
napięcia” przegadanymi dialogami nie dają się znieść inaczej
niż przy pomocy przewijania.
A szkoda, bo jest parę momentów, kiedy morska batalistyka robi
wrażenie naprawdę niezłej. Pomimo tego, że (znowu, niestety,
krytyka) dekoracje wyglądają na oszczędne, podobnie jak użycie
statystów i komputera. Chyba zainwestowano wszystko w sceny walk na
morzu, reszta to parę osób wymachujących rękami i 2-3 plenery.
Tym bardziej szkoda. Film stojący na progu dużego dzieła rozbił
się chyba o nieco za niski budżet i za duże ambicje. Bez tych
błędów dałbym szóstkę.
Warto jednak obejrzeć choćby ze względu na samą historię –
pomimo masy absurdów jest też sporo ciekawej wiedzy o historii tego
regionu.
4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz