Lost River (Zaginiona rzeka), reż. Ryan Gosling
Debiut reżyserski
Goslinga. Film pozagatunkowy, czerpiący świadomie z wielu
konwencji.
Od porównań z
Lynchem bym uciekał. Przede wszystkim oniryzm nie jest tak silny,
zachowano też ciągłość logiczną narracji. Nawet magia
wydobytych przedmiotów przypuszczalnie ma znaczenie raczej
symboliczne i działa w fabule jako efekt placebo, a nie prawdziwe
czary. Gdyby nie upiornie nasycona kolorystyka, łatwiej byłoby
zauważyć, jak bliski jest ten obraz niektórym filmom noir z jednej
strony i dziełom o tematyce postapokaliptycznej – z drugiej.
Dodano do tego przesterowanie – ujęcia są odrobinę zbyt długie,
barwy – zbyt barwne, sytuacje – hiperrealistyczne (nie –
surrealistyczne). Postacie minimalnie przerysowane. Efekt jest
naprawdę przekonujący.
Film
toczy się powoli, głównym budulcem fabuły jest retardacja, a
zdjęć – kolor i sugestywne scenografie. To wszystko fragmenty
nurtów obecnych w kinie światowym od dość dawna i obeznanych nie
najgorzej. U nas jedynym obrazem, jaki znam i jaki realizował te
założenia w pełni była Hiszpanka
– odrzucona i skrytykowana. Nie wróżę więc sukcesu na rodzimym
rynku, ale życzę powodzenia.
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz