sobota, 13 lutego 2016

Jupiter: intronizacja, reż. Bracia Wachowscy

Jupiter: intronizacja, reż. Bracia Wachowscy

Naszpilkowany, jak cały nurt, symboliką i co istotniejsze – filozofią. Znajdziemy tu zwały aluzji do historycznych kultur, systemów gospodarczych i religijnych (te są szczególnie ważne), przy czym rzecz rozgrywa się na poziomie udawania, że film jest mądrzejszy niż jest. Zagłębienie się w ową filozofię prowadzi z jednej strony do fraktalnego mnożenia zderzających się ze sobą symboli (i w konsekwencji – donikąd), z drugiej do wspomnianych wniosków filozoficznych, ale na poziomie licealnym. Ubogo i trywialnie. A przygoda? To, co stanowi o istocie filmów przygodowych?

Blado. Przygoda dzieje się głównie w warstwie owej nieumiarkowanej symboliki i aluzyjności, tego filozoficznego horror vacui. Fabuła natomiast jest w najlepszym przypadku warta tyle, co jugosłowiańsko – enerdowskie ekranizacje Winnetou. Nuda, przewidywalność i banał.

Efekty specjalne imponujące, ale w połowie filmu już się nie da na to patrzeć. Mają zastąpić inne walory, zresztą bez sukcesu.

Channing Tatum wygląda jak skrzyżowanie Mike'a Rourke z Danielem Olbrychskim. Sean Bean – uwaga! – nie ginie, to znaczy jego postać nie umiera w fabule. Myślę, że nie wynika to z naturalnej dramaturgii, tylko z jakiegoś tam modelu symboliki, w którym jego postać coś tam oznacza.

Jupiter nie wyszedł. Wachowscy – Matrix „jedynka” i jak dotąd koniec.

4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz