Jupiter: intronizacja, reż. Bracia Wachowscy
Naszpilkowany, jak cały nurt, symboliką i co istotniejsze – filozofią. Znajdziemy tu zwały aluzji do historycznych kultur, systemów gospodarczych i religijnych (te są szczególnie ważne), przy czym rzecz rozgrywa się na poziomie udawania, że film jest mądrzejszy niż jest. Zagłębienie się w ową filozofię prowadzi z jednej strony do fraktalnego mnożenia zderzających się ze sobą symboli (i w konsekwencji – donikąd), z drugiej do wspomnianych wniosków filozoficznych, ale na poziomie licealnym. Ubogo i trywialnie. A przygoda? To, co stanowi o istocie filmów przygodowych?
Blado. Przygoda dzieje się głównie w
warstwie owej nieumiarkowanej symboliki i aluzyjności, tego
filozoficznego horror vacui. Fabuła natomiast jest w najlepszym
przypadku warta tyle, co jugosłowiańsko – enerdowskie ekranizacje
Winnetou. Nuda,
przewidywalność i banał.
Efekty specjalne
imponujące, ale w połowie filmu już się nie da na to patrzeć.
Mają zastąpić inne walory, zresztą bez sukcesu.
Channing Tatum
wygląda jak skrzyżowanie Mike'a Rourke z Danielem Olbrychskim. Sean
Bean – uwaga! – nie ginie, to znaczy jego postać nie umiera w
fabule. Myślę, że nie wynika to z naturalnej dramaturgii, tylko z
jakiegoś tam modelu symboliki, w którym jego postać coś tam
oznacza.
Jupiter nie wyszedł. Wachowscy
– Matrix „jedynka”
i jak dotąd koniec.
4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz