Inherent Vice (Wada ukryta), reż. Paul Thomas Anderson
Znakomita nostalgiczna opowieść.
Stylizacja jest ostentacyjna, nie ma tu naśladowania kina z tamtej
eopki. Postacie są przerysowane, kamera pracuje współczesną
manierą, kolor zdjęć jest nowoczesny. Nie jest to film o latach
70., jest to raczej film o interpretacji lat 70. I jeśli
zaakceptować taką konwencję – realizuje ją świetnie. Chwilami
pastisz może jest szyty zbyt grubymi nićmi, a oczka puszczane do
widzów – niepotrzebnie nachalne. Ogólnie jest jednak na tyle
dobrze, że łatwo się wybacza.
Trudniej wybaczyć nadmiar dłużyzn, których nie ratuje „klimaciarskość”.
Trudniej wybaczyć nadmiar dłużyzn, których nie ratuje „klimaciarskość”.
Po jakimś czasie
nasuwa się myśl, że może chodzi o coś więcej niż o pastisz.
Pod fabułą czai się upiorne pytanie – a jeśli świat wygląda
naprawdę tak, jak go widzieli 45 lat temu, a nie tak, jak go widzimy
teraz? Może tamci ludzie byli prawdziwsi? W każdym razie to trochę
jak poszukiwanie zaginionego ojca: postmoderniści stawiają
odwieczne pytania ludzkości „kim jesteśmy”, „skąd się
wzięliśmy”, ale nie jako ludzie, tylko jako postmoderniści. Film
próbuje odpowiedzieć.
Ostatecznie
nie mamy żadnej pewności, co jest rzeczywistością.
Zakwestionowanie wszelkich pewników, to przecież jeden z aktualnych
dogmatów. W tej specyficznej grze z Incepcją
można znaleźć jeden z wzorcowych modeli kina ponowoczesnego, ale z
pewnością także coś więcej. W końcówce pojawiają się
sugestie, że dzieło ma drugie dno, że jest filozoficzną rozprawą
o historii i współczesności USA. Być może to kogoś
zainteresuje, wątki sprawiają wrażenie czytelnych. Wymagałoby to
po prostu recenzji, a nie notatki.
Doskonała muzyka
Jonnego Greenwooda.
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz