Knives Out (Na noże), reż. Rian Johnson
Od samego początku wiemy z jakimi
konwencjami tu się gra, natomiast sama gra pozostawia już wiele do życzenia. Pod pozorem przełamania przemyca się coś zupełnie obcego, tylko po to, żeby zostać w kamuflażu. No i łatwo się nabrać, sądząc po recenzjach.
Film bywa nazywany zaskakującym, ale
jedyne co tu zaskakuje, to ordynarna zmiana konwencji z kryminalnej
na postkolonialną z silnym akcentem demagogicznym. To nie jest
kryminał, w którym położono nacisk na sprawy społeczne, to film
propagandowy, który przyprawiono konwencją kryminalną. Przypomnę,
że w całym kinie socrealistycznym był jakiś morderca, agent,
złodziej lub sabotażysta, a więc jakiś wątek kryminalny, który jednak
służył wyłącznie temu, żeby urozmaicić jakąś tezę społeczną.
Nie inaczej jest tutaj.
Najważniejsze złamanie konwencji
polega na tym, że już przed połową filmu dowiadujemy się, kto
jest niewinny. W klasycznym rozegraniu, czyli Poe/ Christie/ Conan
Doyle jest to rzadkość, osłabiająca strukturę intrygi. Bo
rzeczywiście osłabia. Ten najbardziej niewinny zwykle okazuje się
rzeczywiście niewinny a drugorzędny, winnym okazuje się
najbardziej niewidoczny. To schemat tak oczywisty, że trzeba go było
złamać i łamano wiele razy. Nie spotkałem się jednak z tak
ostrym cięciem jak tu (nomen omen
w Na noże). 15 zł.
na bilet + 10 zł. na taksówkę to nie jest wolta w fabule, to jest
oszukanie widza. Zaprasza się mnie na kryminał, a funduje mi się produkcyjniaka. Czekam na ostateczną rozgrywkę, na końcu dowiaduję się, że rozstrzygnięcie nastąpiło już pół godziny temu. A owo rozstrzygnięcie polega na tym, że imigrantka jest od początku do końca naiwna i kochana, natomiast imigranci - zepsuci do cna. Stanowią zbiorowość, że w sumie jeden z nich zabił, to tylko emanacja pewnej społeczności, jej wyraz.
Dochodzi
do tego fatalne aktorstwo Daniela Craiga. Bond zdeformował tego
nieźle (choć nie wybitnie) zapowiadającego się aktora, jest
drętwy, nudny, znów – odklejony od konwencji, ale nie na zasadzie
rewizji, a po prostu psujący ją. Dajmy sobie z 10 lat na
zapomnienie o jego, przyzwoitych rzeczywiście, bondowskich rolach,
obejrzyjmy Na noże
jeszcze raz i zaprawdę powiadam, uśmiejemy się ze smutku nad tą
fatalną kreacją. Pomijam już takie drobiazgi, że po kilku
minutach jego 20-centymetrowe cygaro jest o połowę krótsze. I że
niespecjalnie postać umie się z nim obchodzić. Wszystkie postacie tej
makabreski są fatalnie sztuczne i źle zagrane, a to prowadzi do
problemu zasadniczego. Otóż.
Wygląda
to tak, jakby kazano im robić z siebie idiotów. Wszyscy grają źle,
bo dostali złe role i byli źle prowadzeni, wszyscy są sztuczni i
bije z tego sztuczność niezamierzona, chwiejną kreską rysowany
storyboard. Pominąć już może taką aktorkę jak Ana de Armas,
która w sumie najlepiej wygląda jako elektroniczna wiązka smutku i
cierpienia, naiwna, snująca się i rozedrgana przez cały film. Ale
tam było sporo niezłych aktorów. I co? I nie ma gry.
Problemem
scenariusza jest głównie spłaszczenie intrygi. Jego istotą jest
to, kto jest niewinny, a nie kto jest winny. Osią intrygi jest
wszechstronne usprawiedliwienie i oczyszczenie Pakistanki (nie bez
powodu wielokrotnie w dialogach mylona jest jej narodowość, a w
innych scenach podkreślanie jej imigranckiej rodziny). Cała ta
rodzinka to przekrój społeczny USA, każdej postaci da się
przypisać określony typ historycznej mentalności Amerykanów.
Jednak w odróżnieniu od cudnych autokrytycznych obrazów
(zbudowanych podobnie – postacie odpowiadają historycznym trendom
USA), jak Blues Brothers
czy Forrest Gump lub
nawet z rewizjonistycznych nurtów spod znaku Rambo bądź
post-wietnamskich filmów antywojennych, tutaj rewizja nie wnosi
niczego oprócz postulatu przyjmowania imigrantów z Pakistanu.
Dlaczego akurat z Pakistanu? Może dlatego, że jest skonfliktowany z
Indiami? Nie wiem czy warto tu szukać polityki aż tak głęboko,
jednak ilość sugestii chyba nie jest przypadkowa. Grunt że wątek
postkolonialny zdaje się dominującym, nie tylko w treści, ale i w
ilości czasu poświęconego konwencji. Warto wychwycić też wątek
„zasiedzenia” i przyjmowania osiedleńców, pojawiający się co
najmniej trzy razy. To tyle, jeśli ktoś ma wątpliwości, czy mamy
do czynienia z „odświeżeniem kryminału”, czy z kinem
ideologiczno-propagandowym.
Jest
to obraz, który ma wszystkie papiery, żeby być niezłym, choć nie
wybitnym kinem rozrywkowym, i na tych papierach jadąc, usiłuje
sprzedać jakieś postulaty przebudowy świata pod przykrywką
postulatów przebudowy gatunku kryminału. Nie chodzi już o to, czy
z tym nowym światem się zgadzamy, czy chcemy zostać przy starym.
Piszę o samym filmie – jest fatalny, nachalny, dziwię się, że
ludzie dają się nabrać na tego gniota. Wszystko, co dało się tu
spieprzyć, zostało tu spieprzone. Poszedłem na film, a obejrzałem
obszerny traktat o tym, że biali Amerykanie mają się wynieść z
USA, bo teraz jest tu Pakistan (kubek z napisem „my home” i
górowanie w kadrze imigrantki nad białymi uzurpatorami).
Można
by napisać o tym gniocie cały doktorat, analizując poszczególne
kadry i dialogi oraz ich nacechowanie propagandowe, ale nie chce mi
się. Obejrzałem ideologiczne gówno. I powtórzę: nie ma nic do
rzeczy, czy z tą ideologią się zgadzam, czy nie, to po prostu zły
film. Puenta jest rozstrzygnięta już po jakichś 20 minutach, a potem beznadziejne czekanie na woltę, kończące się czymś w rodzaju Pancernika Potiomkina. Anielskie dobro triumfujące nad "larwami gnijącego kapitalizmu".
0/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz