wtorek, 3 grudnia 2019

Knives Out (Na noże), reż. Rian Johnson

Knives Out (Na noże), reż. Rian Johnson

Od samego początku wiemy z jakimi konwencjami tu się gra, natomiast sama gra pozostawia już wiele do życzenia. Pod pozorem przełamania przemyca się coś zupełnie obcego, tylko po to, żeby zostać w kamuflażu. No i łatwo się nabrać, sądząc po recenzjach.

Film bywa nazywany zaskakującym, ale jedyne co tu zaskakuje, to ordynarna zmiana konwencji z kryminalnej na postkolonialną z silnym akcentem demagogicznym. To nie jest kryminał, w którym położono nacisk na sprawy społeczne, to film propagandowy, który przyprawiono konwencją kryminalną. Przypomnę, że w całym kinie socrealistycznym był jakiś morderca, agent, złodziej lub sabotażysta, a więc jakiś wątek kryminalny, który jednak służył wyłącznie temu, żeby urozmaicić jakąś tezę społeczną. Nie inaczej jest tutaj.

Najważniejsze złamanie konwencji polega na tym, że już przed połową filmu dowiadujemy się, kto jest niewinny. W klasycznym rozegraniu, czyli Poe/ Christie/ Conan Doyle jest to rzadkość, osłabiająca strukturę intrygi. Bo rzeczywiście osłabia. Ten najbardziej niewinny zwykle okazuje się rzeczywiście niewinny a drugorzędny, winnym okazuje się najbardziej niewidoczny. To schemat tak oczywisty, że trzeba go było złamać i łamano wiele razy. Nie spotkałem się jednak z tak ostrym cięciem jak tu (nomen omen w Na noże). 15 zł. na bilet + 10 zł. na taksówkę to nie jest wolta w fabule, to jest oszukanie widza. Zaprasza się mnie na kryminał, a funduje mi się produkcyjniaka. Czekam na ostateczną rozgrywkę, na końcu dowiaduję się, że rozstrzygnięcie nastąpiło już pół godziny temu. A owo rozstrzygnięcie polega na tym, że imigrantka jest od początku do końca naiwna i kochana, natomiast imigranci - zepsuci do cna. Stanowią zbiorowość, że w sumie jeden z nich zabił, to tylko emanacja pewnej społeczności, jej wyraz.

Dochodzi do tego fatalne aktorstwo Daniela Craiga. Bond zdeformował tego nieźle (choć nie wybitnie) zapowiadającego się aktora, jest drętwy, nudny, znów – odklejony od konwencji, ale nie na zasadzie rewizji, a po prostu psujący ją. Dajmy sobie z 10 lat na zapomnienie o jego, przyzwoitych rzeczywiście, bondowskich rolach, obejrzyjmy Na noże jeszcze raz i zaprawdę powiadam, uśmiejemy się ze smutku nad tą fatalną kreacją. Pomijam już takie drobiazgi, że po kilku minutach jego 20-centymetrowe cygaro jest o połowę krótsze. I że niespecjalnie postać umie się z nim obchodzić. Wszystkie postacie tej makabreski są fatalnie sztuczne i źle zagrane, a to prowadzi do problemu zasadniczego. Otóż.

Wygląda to tak, jakby kazano im robić z siebie idiotów. Wszyscy grają źle, bo dostali złe role i byli źle prowadzeni, wszyscy są sztuczni i bije z tego sztuczność niezamierzona, chwiejną kreską rysowany storyboard. Pominąć już może taką aktorkę jak Ana de Armas, która w sumie najlepiej wygląda jako elektroniczna wiązka smutku i cierpienia, naiwna, snująca się i rozedrgana przez cały film. Ale tam było sporo niezłych aktorów. I co? I nie ma gry.

Problemem scenariusza jest głównie spłaszczenie intrygi. Jego istotą jest to, kto jest niewinny, a nie kto jest winny. Osią intrygi jest wszechstronne usprawiedliwienie i oczyszczenie Pakistanki (nie bez powodu wielokrotnie w dialogach mylona jest jej narodowość, a w innych scenach podkreślanie jej imigranckiej rodziny). Cała ta rodzinka to przekrój społeczny USA, każdej postaci da się przypisać określony typ historycznej mentalności Amerykanów. Jednak w odróżnieniu od cudnych autokrytycznych obrazów (zbudowanych podobnie – postacie odpowiadają historycznym trendom USA), jak Blues Brothers czy Forrest Gump lub nawet z rewizjonistycznych nurtów spod znaku Rambo bądź post-wietnamskich filmów antywojennych, tutaj rewizja nie wnosi niczego oprócz postulatu przyjmowania imigrantów z Pakistanu. Dlaczego akurat z Pakistanu? Może dlatego, że jest skonfliktowany z Indiami? Nie wiem czy warto tu szukać polityki aż tak głęboko, jednak ilość sugestii chyba nie jest przypadkowa. Grunt że wątek postkolonialny zdaje się dominującym, nie tylko w treści, ale i w ilości czasu poświęconego konwencji. Warto wychwycić też wątek „zasiedzenia” i przyjmowania osiedleńców, pojawiający się co najmniej trzy razy. To tyle, jeśli ktoś ma wątpliwości, czy mamy do czynienia z „odświeżeniem kryminału”, czy z kinem ideologiczno-propagandowym.

Jest to obraz, który ma wszystkie papiery, żeby być niezłym, choć nie wybitnym kinem rozrywkowym, i na tych papierach jadąc, usiłuje sprzedać jakieś postulaty przebudowy świata pod przykrywką postulatów przebudowy gatunku kryminału. Nie chodzi już o to, czy z tym nowym światem się zgadzamy, czy chcemy zostać przy starym. Piszę o samym filmie – jest fatalny, nachalny, dziwię się, że ludzie dają się nabrać na tego gniota. Wszystko, co dało się tu spieprzyć, zostało tu spieprzone. Poszedłem na film, a obejrzałem obszerny traktat o tym, że biali Amerykanie mają się wynieść z USA, bo teraz jest tu Pakistan (kubek z napisem „my home” i górowanie w kadrze imigrantki nad białymi uzurpatorami).

Można by napisać o tym gniocie cały doktorat, analizując poszczególne kadry i dialogi oraz ich nacechowanie propagandowe, ale nie chce mi się. Obejrzałem ideologiczne gówno. I powtórzę: nie ma nic do rzeczy, czy z tą ideologią się zgadzam, czy nie, to po prostu zły film. Puenta jest rozstrzygnięta już po jakichś 20 minutach, a potem beznadziejne czekanie na woltę, kończące się czymś w rodzaju Pancernika Potiomkina. Anielskie dobro triumfujące nad "larwami gnijącego kapitalizmu". 

0/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz