The Dead Lands, reż. Toa Fraser
Można z jednej strony powiedzieć, że
Fraser to nowy Kurosawa, pokazujący zamerykanizowany (czy też
zeruropeizowany) odczyt obcej kultury. Rzeczywiście, scenariusz tego
dzieła adaptowałby się na western nie gorzej niż Siedmiu
samurajów. Jest jednak coś niesamowitego i odrębnego w tej
wizji Maorysów, można też poszukać wspólnych wątków z filmową
trylogią Władca pierścieni,
może to specyficzna nastrojowość Nowej Zelandii?
Najważniejsze jednak jest, że bez
kompleksów i obawy o śmieszność pokazano kulturę kompletnie obcą
ludziom Zachodu. Niektórzy co prawda pomyślą „zabobonni idioci,
akcja bez sensu, prymitywne głupki”. Ale to już opinie poza
dyskusją, po prostu zaznaczam jedno ze źródeł negatywnych ocen
tego filmu.
Poza tym: zdjęcia – poprawne, montaż
– poprawny, scenariusz – poprawny, ścieżka dźwiękowa –
bardzo dobra.
6/10 lub 7/10, nie mogę się
zdecydować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz