Star Wars: The Force Awakens (Gwiezdne wojny: przebudzenie Mocy), reż. J.J. Abrams
Film –
po pierwsze – powstał, a mógł nie powstać (a nawet taki był
plan). Gwiezdne wojny
są już z konieczności swego rodzaju „neverending story”,
jesteśmy chyba skazani na kolejne części – choćby dlatego, że
sami tego chcemy.
Dlaczego uważam,
że to porażka, a nie sukces:
Po
pierwsze niedorobione postacie. Kylo Ren nie ma w sobie za grosz tego
dramatu wewnętrznego, co Vader. Gdyby sam nie powiedział (i
to dwukrotnie) wprost, że jest rozdarty między jasną i ciemną
stroną – trudno by się było domyślić co mu dolega. Jest
natomiast fajtłapą, niezależnie, czy taki był zamysł twórców,
czy nie. To postać takiego autoramentu, że gdyby w ogóle nie
pojawił się w następnej części, prawdopodobnie nikt by tego nie
zauważył, zanim skończyłby się seans. Jaką więc rolę spełnia
w scenariuszu? Doprawdy nie wiem, ale ostateczny efekt jest taki, że
czarnego charakteru nie ma w ogóle.
Ten, który ma nim być, jest po pierwsze niezdecydowany, jest to w
połowie czarny charakter, w połowie biały, w sumie szary; po
drugie.. także szary, w sensie nijaki, bezbarwny.
Rey wszystko umie od razu. Każdą
awarię potrafi naprawić, świetnie pilotuje nieznane sobie statki,
łatwo odgaduje, jak należy posługiwać się bronią i do tego od
razu wyjątkowo celnie strzela. Przy tej okazji objawia się także
niekonsekwencja w kontekście całej historii: to pierwsza postać,
która nie mając wcześniej pojęcia o Mocy, potrafi z marszu jej
używać, mało tego – pokonuje na miecze mistrza jedi, bez żadnego
szkolenia. Nie wyjaśnia tego ani ranny przeciwnik, ani potencjalne
hipotezy jak potoczy się akcja w kolejnych częściach. To po prostu
błąd w scenariuszu i to błąd bardzo poważny.
Finn? Jest raczej komiczny, to
nieudacznik o szlachetnym sercu, kolejna fajtłapa w fabule, jest
tłem i – co gorsza – nie ma w całym obrazie ani jedneje
postaci, która nie jest tłem. Pytanie dla kogo/ czego są tłem.
Otóż – dla nikogo i dla niczego. Jest tło, nie ma bohaterów.
Han Solo wygląda jak faraon, który
nie zorientował się, że jest już po mumifikacji i próbuje wyjść
z piramidy. Twarz Harrisona Forda nie jest już twarzą cwanego
przemytnika, stał się świetnym aktorem dramatycznym, nie wszedł w tę rolę.
Wśród
niewystarczających kreacji trzeba wymienić występ Carrie Fisher
(to podkreśla większość komentatorów), sprawia wrażenie, jakby
ktoś spoza ekipy aktorskiej z nieznanych powodów wszedł na plan i
został przypadkiem sfilmowany. Także Daisy Ridley, która właściwie
w ogóle nie gra, po prostu wykonuje szereg czynności przed kamerą.
Zupełnie niezrozumiałym wydaje mi się nie tyle występ Adama
Drivera, co w ogóle sam wybór tego aktora do tej roli. Ta dwójka
jest pozbawiona nie tylko charyzmy, która decydowała o sukcesie
postaci z pierwszej serii, oni nawet nie mają mimiki.
Pomysły fabularne nie dorastają nawet
do serii prequeli, słusznie
krytykowanych za miałkość.
Jeśli już mowa o schematycznym
scenariuszu, są takie punkty, w których schemat właśnie powinien
być zachowany, a nie jest. Chodzi o dramaturgię narracji, punktem
właściwie nieodzownym w tego rodzaju opowieściach jest podróż i
wynikająca z niej przemiana, której doświadczają bohaterowie.
Otóż w Przebudzeniu Mocy żadna z postaci tak naprawdę nie
przechodzi żadnej istotnej przemiany. Co najwyżej utwierdzają się
w tym, kim już są. W Nowej nadziei
przemianę przeszli niemal wszyscy (niektórzy nieco mniejszą, ale
jednak przeszli, wyjątkiem jest Chewbacca, który się nie zmienia i
Vader, który jedną przemianę miał za sobą, a na drugą musiał
poczekać).
Ostatecznie całość
sprawia wrażenie raczej pilota serialu niż pełnoprawnego filmu
fabularnego. Być może jest to rodzaj łącznika, który ma z jednej
strony „skomunikować się” z obrazem Powrót Jedi, z
drugiej – otworzyć wątki kontynuowane w przyszłych częściach.
Problem w tym, że dobrze przemyślany scenariusz powinien nawet w
takim przypadku budować świat samowystarczalny. Całość wygląda
mi na „brakujące ogniwo”, film zrobiony wyłącznie po to, żeby
„pozamiatać” po poprzednich częściach i zrobić grunt pod
nowe.
Skąd
w takim razie pewien urok, który jednak pojawia się na ekranie? To
scenografie i rekwizyty. Są znakomicie przemyślane i jest to chyba
najmocniejsza strona tej części Gwiezdnych wojen.
Wyglądają często jak powycinane z pierwszej trylogii. Wrażenie,
że znowu mamy tych samych bohaterów (nawet – tych samych
aktorów), te same roboty, te same pojazdy kosmiczne – jest
potężne. Nawet kolorystycznie, zdjęciowo upodobniono obraz do
klasycznej serii. I to sentymentalne rekwizytorium daje właśnie
wrażenie – podsumowane zdaniem, nie bez powodu włożonym w usta
Hana Solo – We're home.
Znaleźliśmy się znowu w „starym, dobrym” świecie Gwiezdnych
wojen, tyle że jakoś w nim
drętwo i nijak. Całość sprawia wrażenie adresowanej nie
do widza, który oczekuje „nowej przygody”, co raczej do kolekcjonera
motywów, to jakaś produkcja fanowska, w której postacie i wątki
pełnią rolę gadżetów.
Podsumowując
tę wyjątkowo długą jak na mój blog notę: Przebudzenie
Mocy to próba udawania, że
„jest jak dawniej”, a tak naprawdę jest tak jak w prequelach.
Zmieniono co prawda typ (a nie jakość, co zresztą udało się
znakomicie) efektów specjalnych, dodano więcej cytatów z
klasycznej serii, pojazdy są bardziej zardzewiałe, a sceny walk
minimalnie bardziej realistyczne. Nie otrzymaliśmy jednak
kontynuacji pierwszej serii, tylko miks obu wizji – z „klasycznej”
wzięto niektóre postacie i scenografie, z drugiej – mdłą fabułę i słabo
zbudowanych bohaterów. I właśnie ta niespójność jest
najpoważniejszym pęknięciem całego założenia rozpoczynającej
się właśnie trzeciej serii.
4/10
PS. Robot BB-8 jest przesłodzony, R2D2 był słodki, ale z charakterem. BB-8 to wulkan cukru, obrzydliwe...
PS. Robot BB-8 jest przesłodzony, R2D2 był słodki, ale z charakterem. BB-8 to wulkan cukru, obrzydliwe...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz