Ten Thousand Saints, reż. Shari Springer Berman, Robert Pulcini
Moje serce skacze z radości za każdym
razem, kiedy pojawia się dobry film o latach 80. Ta dekada, raczej
pomijana w kinematografii (dominował sentyment do lat 70. i
wcześniej), ostatnio staje się modna. Oprócz produkcji dość
marnych, jak Pixels, średnich
jak Most Violent Year,
są też doskonałe, jak Infiltrator,
Stare grzechy mają długie cienie,
Dark Places,
Regression. Opisany tu
Ten Thousand Saints
zaliczam do niezłych. Na pewno nie na ósemkę, ale szóstka z kolei
byłaby krzywdząca.
Pojawią
się oczywiście głosy, że to prosty film o patologii,
nihilistyczny paradokument z nizin społecznych. Mam poczucie, że
to, co teraz nazywa się patologią, wtedy było po prostu życiem. W
czasach bez internetu, telefonów komórkowych, dopalaczy, radzono
sobie dokładnie tak, jak tu pokazano. Jednak realizm nie jest
największą zaletą dzieła.
Jest
nią pytanie o to, kim jest główny bohater – ojciec. Otóż
wydaje mi się, że w tym smutnym mimo wszystko obrazie pokazano
upadek subkultur lat 70. Wiek i zamiłowania tego faceta wskazują na
to, że w młodości był hippisem, może należał do jakiejś
pokrewnej subkultury. Wolna miłość, narkotyki, szczerość, pewna
niezaradność w „normalnym” życiu muszą być efektem
konsekwencji – on jest konsekwentny, żyje tak, jak wybrał
kilkanaście lat wcześniej. Okazuje się, że już się nie da.
Środowisko, w którym się ukształtował już dawno nie istnieje,
żadne nowe nie zajęło jego miejsca (bo kto, punki? skinheadzi?
wielbiciele cold wave i new romantic? bez żartów!), a świat
zadziwiająco szybko pozbierał się po rewolucjach lat 60. i 70.
Pozostaje
więc samotność i wierność sobie. Młodzi, nawet jeśli próbują
być wolni (i nieodpowiedzialni), nie zaznają tego, co zaznało
pokolenie Woodstock. Starzy nie znajdują sobie miejsca. I przede
wszystkim – nikt nie myśli o żadnej rewolucji, mamy drugą
kumulację zagrożenia atomowego. Pierwsza przerażała na początku
lat 60., druga – w połowie 80.
Jestem
zdania, że właśnie o tym jest ten film. Oczywiście, niektórzy
ujrzą tylko rodzinną patologię, ale daję słowo – nawet tacy
zwykle chcieliby choć przez chwilę być wolni w ten właśnie
sposób. Nawet jeśli jest to wolność o charakterze emigracji
wewnętrznej.
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz