The Infiltrator, reż. Brad Furman
Jeśli film
rozpoczyna się kawałkiem Tom Sawyer zespołu Rush, jeśli przy tym widzę salon gier jakby zamrożony w roku 1985 i faceta także przed chwilą rozmrożonego, to już
wiem, że będzie dobrze i nie chcę się rozczarować. I co?
I jest dobrze.
Stylistyka
tego dzieła przypomina najlepsze wzorce Francuskiego
łącznika (co prawda akcja jest
osadzona o dekadę później). Styl prowadzenia narracji, kolorystyka
wzorowana na lata 80., wspaniale ukazany krajobraz miasta i życie
mafii. Bohaterowie nie przerysowani, ale też nie brak im
naturalności. Do tego specyfika czasów, rzeczy wówczas modne, a od dość dawna rzadko już
spotykane: voodoo, czytanie z ręki, wąsy, Reagan,
hoola-hop, ford granada, cała masa perfekcyjnych scenografii i
charakteryzacji. Przypomina się nieco zeszłoroczny Le French, przypomina się też Stare grzechy mają długie cienie.
Kto jeszcze pamięta kartel z Medellin?
Nawet w Polsce w co drugim „Dzienniku telewizyjnym” mówili o tym
zjawisku. Warto obejrzeć choćby po to, żeby dowiedzieć się coś
o tamtym czasie. Bo twórcy zadbali o wierność faktom, a nawet
oparli na nich fabułę. Warto też dla świetnej muzyki. Dla
doskonałych zdjęć. I dla ciekawej, niebanalnej, dobrze ukazanej
historii, kawał „mięsa” bez fajerwerków, po prostu dzieło
dużej klasy.
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz