Goldstone, reż. Ivan Sen
Jest coś w
australijskim kinie, co czyni je wyjątkowym. Obrazy zeschiętego na
wiór interioru wyglądają w tamtejszym kinie bardziej wiarygodnie i
bardziej przejmująco niż w amerykańskim, które przecież jest
wzorcem dla tego typu zdjęć krajobrazu. Zdjęcia są cudnej urody. Dla samych tych ujęć
warto przesiadywać godzinami i gapić się w te powolne
„neomodernistyczne” narracje, klasyczny minimalizm. Po
zeszłorocznym Rover przyszedł czas na świetny Goldstone.
Ivan Sen nie jest być może reżyserem równie sprawnym jak Michod
(waga historii nie jest tak obficie wyposażona w metaforę, jak u
twórcy Królestwa zwierząt), jednak wciąż mamy do
czynienia z wysokiej klasy realizacją. Z pewnością sięgnę po
wcześniejsze filmy Sena, gdyż Goldstone jest pierwszym,
który widziałem.
Główny bohater
reprezentuje świat nieco już przebrzmiały. Wygląda jak z
poprzedniej epoki. Dżinsy (indygo), sztruksowa kurtka, przydługie
włosy, charakterystyczny zarost. Jest idealistą, i jest szczery.
Mówi jak jest, mówi to co myśli. Trochę to hippis, a trochę
jakiś współczesny Marlowe: jest bowiem detektywem, do tego pije
stanowczo za dużo. Film ma pewien szwung wzięty z czarnych
kryminałów, lekkie przerysowanie charakterów, choć wszystko po
głębokiej rewizji. Detektyw hippis to dziwne połączenie. Kobieta
fatalna jest urzędniczką. Wrogiem jest korporacja. A jednak
historia jest do cna kryminalna, a schemat nie tyle złamany, co
zrewidowany.
To uwspółcześnienie
to jedna strona, a styl retro (wyraźne zamiłowanie do estetyki i
obyczajów przełomu lat 70. i 80.) to druga. Pogodzono je w sposób
przekonujący i bez pęknięć.
Jakieś słabości?
Owszem. Otóż tematyka tego filmu jest delikatnie mówiąc banalna.
Handel żywym towarem? (to nie spoiler, dowiadujemy się o tym dość
szybko). To jakaś zawikłana intryga? Odkrywczy temat? Nic z tych
rzeczy. Wielkość tego obrazu to obraz. Nie popełniłem tautologii,
sposób ujęcia rzeczy (nawarstwia się złośliwość języka, bo
„ujęcie rzeczy” polega tu głównie na ujęciach kamery) jest
kluczem. Nie pracują dialogi, a ich brak. Nie pracuje akcja, tylko
ucieczka od akcji. Pracuje kamera, dyskretnie, w sposób absolutnie
klasyczny (czyli niby nie z tej epoki), w „stylu zerowym”. Drugą
mocną stroną jest rysunek psychologiczny bohatera.
Warto zwrócić
uwagę na wielość aluzji do panowania białych w Australii i ich
relacji z tubylcami. Magia, która się tu pojawia jest z jednej
strony dużo bardziej dosłowna niż np. w zeszłorocznym
Strangerland, z drugiej nie ma tej siły i tajemniczości. Tak
czy owak należy jednak zaliczyć ten element do mocnych cech obrazu.
Cennym punktem jest
też portret społeczności. „Sporo tutejszych rodzin nie
zaakceptuje cię. Chcą zatrzymać wszystko dla siebie”. Ten cytat
mógłby pochodzić z Idy; pełno tu podskórnych komunikatów
i są one realistycznie osadzone. To znaczy – ludzkie, to właśnie
cechuje dobre kino. Film wypełniony jest jednak również symboliką.
„Mój dziadek jako pierwszy widział tu białego. Przyjechał na
wielbłądzie. Potem zjawili się Chińczycy”. To zdanie może
rozbawić (czemu nie), ale może też zastanowić. Podobnie jak wiele
innych zakodowanych komunikatów, nawiązań, symboli. Wymowne STOP
na znaku drogowym to bezpośredni cytat ze Znikającego punktu.
Wiele z tego co
napisałem sytuuje Goldstone jako film postmodernistyczny.
Nawet wspomniane slow jest raczej grą ze stylem slow
cinema, a nie bezpośrednią kontynuacją. Gdybym miał jednak
doprowadzić to rozumowanie do końca, to warto przyjrzeć się
finałowej scenie. Przypomina wizualizację gry komputerowej. Nawet
bardzo przypomina.
Z pewnym wahaniem
między 6 a 7 przyznaję 7.
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz