niedziela, 13 listopada 2016

Goldstone, reż. Ivan Sen

Goldstone, reż. Ivan Sen

Jest coś w australijskim kinie, co czyni je wyjątkowym. Obrazy zeschiętego na wiór interioru wyglądają w tamtejszym kinie bardziej wiarygodnie i bardziej przejmująco niż w amerykańskim, które przecież jest wzorcem dla tego typu zdjęć krajobrazu. Zdjęcia są cudnej urody. Dla samych tych ujęć warto przesiadywać godzinami i gapić się w te powolne „neomodernistyczne” narracje, klasyczny minimalizm. Po zeszłorocznym Rover przyszedł czas na świetny Goldstone. Ivan Sen nie jest być może reżyserem równie sprawnym jak Michod (waga historii nie jest tak obficie wyposażona w metaforę, jak u twórcy Królestwa zwierząt), jednak wciąż mamy do czynienia z wysokiej klasy realizacją. Z pewnością sięgnę po wcześniejsze filmy Sena, gdyż Goldstone jest pierwszym, który widziałem.


Główny bohater reprezentuje świat nieco już przebrzmiały. Wygląda jak z poprzedniej epoki. Dżinsy (indygo), sztruksowa kurtka, przydługie włosy, charakterystyczny zarost. Jest idealistą, i jest szczery. Mówi jak jest, mówi to co myśli. Trochę to hippis, a trochę jakiś współczesny Marlowe: jest bowiem detektywem, do tego pije stanowczo za dużo. Film ma pewien szwung wzięty z czarnych kryminałów, lekkie przerysowanie charakterów, choć wszystko po głębokiej rewizji. Detektyw hippis to dziwne połączenie. Kobieta fatalna jest urzędniczką. Wrogiem jest korporacja. A jednak historia jest do cna kryminalna, a schemat nie tyle złamany, co zrewidowany.
To uwspółcześnienie to jedna strona, a styl retro (wyraźne zamiłowanie do estetyki i obyczajów przełomu lat 70. i 80.) to druga. Pogodzono je w sposób przekonujący i bez pęknięć.
Jakieś słabości? Owszem. Otóż tematyka tego filmu jest delikatnie mówiąc banalna. Handel żywym towarem? (to nie spoiler, dowiadujemy się o tym dość szybko). To jakaś zawikłana intryga? Odkrywczy temat? Nic z tych rzeczy. Wielkość tego obrazu to obraz. Nie popełniłem tautologii, sposób ujęcia rzeczy (nawarstwia się złośliwość języka, bo „ujęcie rzeczy” polega tu głównie na ujęciach kamery) jest kluczem. Nie pracują dialogi, a ich brak. Nie pracuje akcja, tylko ucieczka od akcji. Pracuje kamera, dyskretnie, w sposób absolutnie klasyczny (czyli niby nie z tej epoki), w „stylu zerowym”. Drugą mocną stroną jest rysunek psychologiczny bohatera.
Warto zwrócić uwagę na wielość aluzji do panowania białych w Australii i ich relacji z tubylcami. Magia, która się tu pojawia jest z jednej strony dużo bardziej dosłowna niż np. w zeszłorocznym Strangerland, z drugiej nie ma tej siły i tajemniczości. Tak czy owak należy jednak zaliczyć ten element do mocnych cech obrazu.
Cennym punktem jest też portret społeczności. „Sporo tutejszych rodzin nie zaakceptuje cię. Chcą zatrzymać wszystko dla siebie”. Ten cytat mógłby pochodzić z Idy; pełno tu podskórnych komunikatów i są one realistycznie osadzone. To znaczy – ludzkie, to właśnie cechuje dobre kino. Film wypełniony jest jednak również symboliką. „Mój dziadek jako pierwszy widział tu białego. Przyjechał na wielbłądzie. Potem zjawili się Chińczycy”. To zdanie może rozbawić (czemu nie), ale może też zastanowić. Podobnie jak wiele innych zakodowanych komunikatów, nawiązań, symboli. Wymowne STOP na znaku drogowym to bezpośredni cytat ze Znikającego punktu.
Wiele z tego co napisałem sytuuje Goldstone jako film postmodernistyczny. Nawet wspomniane slow jest raczej grą ze stylem slow cinema, a nie bezpośrednią kontynuacją. Gdybym miał jednak doprowadzić to rozumowanie do końca, to warto przyjrzeć się finałowej scenie. Przypomina wizualizację gry komputerowej. Nawet bardzo przypomina.
Z pewnym wahaniem między 6 a 7 przyznaję 7.

7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz