niedziela, 14 lutego 2016

The Rover, reż. David Michod

The Rover, reż. David Michod

Nie dziwię się specjalnie ludziom, których ten film rozczarował. Z opisów można wywnioskować, że to kino akcji z super-twardzielem w roli głównej. A tu narracja snuje się powoli, muzyka jest psychodeliczna, klimat ma w sobie coś z Jodorovskiego, coś z Jarmusha, coś z Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. Uważni dopatrzą się nawiązań do Appaloosy i innych westernów, a także do kina drogi. Film jest znakomity, ale trzeba po prostu lubić takie prowadzenie narracji i tę nastrojowość. Cel jednak został osiągnięty, w przeciwieństwie do np. Miasta odkupienia, gdzie chyba chodziło o to samo, ale wyszło kiczowato.
Akcja dzieje się w tzw. „niedalekiej przyszłości”. Jest to świat, w którym ludzie upadli tak nisko, że nie są wiele warci. Ale nie dlatego (jak poniekąd w Mad Maxie), że życie w ogóle staniało, a dlatego, że ci ludzie są jacy są. Można się zastanowić np. dlaczego główny bohater bez skrupułów zabija stróżów porządku. Ale potem poznajemy tych stróżów i chociaż to za mało, żeby bohatera uznać za „dobrego”, to jednak wystarczy, żeby przestać go potępiać. Zresztą końcówka dość jednoznacznie rozstrzyga parę dylematów (i na szczęście nie wszystkie – bo to by zbyt upraszczało, zostaje kilka bardzo ciekawych pytań). Chwilami także popisowy montaż.
Reżyser ma za sobą już kilka filmów, te do których dotarłem nie rozczarowały mnie. Szczególnie polecam Królestwo zwierząt. To jedne z wielu sygnałów, że o kinie Australii nie należy zapominać.
Odradzam ludziom wychowanym na Transformersach.
Doskonała ścieżka dźwiękowa, za którą dodaję ekstra jeden punkt.

7/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz