The Rover, reż. David Michod
Nie dziwię się specjalnie ludziom,
których ten film rozczarował. Z opisów można wywnioskować, że
to kino akcji z super-twardzielem w roli głównej. A tu narracja
snuje się powoli, muzyka jest psychodeliczna, klimat ma w sobie coś
z Jodorovskiego, coś z Jarmusha, coś z Pewnego razu na Dzikim
Zachodzie. Uważni dopatrzą się
nawiązań do Appaloosy
i innych westernów, a także do kina drogi. Film jest znakomity, ale
trzeba po prostu lubić takie prowadzenie narracji i tę
nastrojowość. Cel jednak został osiągnięty, w przeciwieństwie
do np. Miasta odkupienia,
gdzie chyba chodziło o to samo, ale wyszło kiczowato.
Akcja dzieje się w tzw. „niedalekiej
przyszłości”. Jest to świat, w którym ludzie upadli tak nisko,
że nie są wiele warci. Ale nie dlatego (jak poniekąd w Mad
Maxie), że życie w ogóle
staniało, a dlatego, że ci ludzie są jacy są. Można się
zastanowić np. dlaczego główny bohater bez skrupułów zabija
stróżów porządku. Ale potem poznajemy tych stróżów i
chociaż to za mało, żeby bohatera uznać za „dobrego”, to
jednak wystarczy, żeby przestać go potępiać. Zresztą końcówka
dość jednoznacznie rozstrzyga parę dylematów (i na szczęście
nie wszystkie – bo to by zbyt upraszczało, zostaje kilka bardzo
ciekawych pytań). Chwilami także popisowy montaż.
Reżyser ma za sobą już kilka filmów, te do których dotarłem nie rozczarowały mnie. Szczególnie polecam Królestwo zwierząt. To jedne z wielu sygnałów, że o kinie Australii nie należy zapominać.
Odradzam ludziom wychowanym na
Transformersach.
Doskonała ścieżka dźwiękowa, za
którą dodaję ekstra jeden punkt.
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz