Hacksaw Ridge (Przełęcz ocalonych), reż. Mel Gibson
Jak można dać tak niską notę tak dobremu filmowi – z Melem Gibsonem jako reżyserem, z
tak wzniosłymi morałami i tak sprawnie zrealizowanemu? Otóż rzecz
jest prosta. Realizacja faktycznie jest sprawna. Za to daję pięć
punktów. I ani jednego więcej, bo główny bohater, jakkolwiek
uparty i odważny – jest idiotą, nie wzrusza mnie jego moralność,
zwłaszcza naiwna i przesłodzona w hollywoodzkim stylu. To, że
oparto fabułę na faktach niczego nie zmienia. Jeśli pierwowzór
postaci był taki, jak go pokazano w filmie, to podziwiam jego odwagę
i poświęcenie, natomiast śmieszy mnie jego światopogląd i
hipokryzja. Jeśli wojna jest złem, przestępstwem przeciw Bogu i
sumieniu, to jakikolwiek udział w niej jest współudziałem w
przestępstwie. Tym bardziej, jeśli bohater jest przekonany, że
Japończyków trzeba pozabijać, ale „niech inni bombardują i
podpalają Japończyków, a ja będę im pomagał lecząc rannych, bo
zabijanie jest złe i nie dotknę karabinu”. Główny bohater jest
chory, a jego poglądy mogą wyprowadzić z równowagi każdego, kto
przemyśli stawiane przez niego tezy i ich zaplecze.
Nie wiem więc, co właściwie ma być
tu idealizowane, a co potępione. Wiem natomiast, że gra aktorów
jest sztywna, a ten główny do końca nie przestaje mnie irytować –
wybrano kolesia, który sprawia wrażenie nie do końca sprawnego
umysłowo. To nie jest szczery i prostolinijny chłopak, aktora
ucharakteryzowano na „wsiowego głupka”. Problem w tym, że jego
rola to rola prostego człowieka o silnej wierze. Mamy więc trójkąt
niemożliwy: bohater jest prostym człowiekiem o silnej wierze, ma
emploi wsiowego głupka, a
jego decyzje to decyzje hipokryty motywowanego kompleksami z
dzieciństwa. To jest trzech różnych facetów, a nie jeden. Rysunek
psychologiczny jest fatalny. Jeśli jeszcze dołożyć jego brawurową
akcję ewakuowania rannych, robi się jakaś schizofrenia do
kwadratu.
Aktorstwo
pozostałych zatrudnionych na planie nie odbiega. Dużo drewna, sporo
naiwności, naśladowania wyobrażeń o danym typie bohatera zamiast
realizowania tego typu. Męczyło mnie też niejasne przedstawienie
zaangażowanych sił. Na Okinawie walczyło pół miliona Amerykanów,
a z samego filmu wygląda, jakby było ich tam może paruset.
Oczywiście, pokazano wycinek całej operacji, ale wygląda cokolwiek
niemrawo.
Poza poprawnymi
zdjęciami, poprawnymi efektami specjalnymi, poprawnymi odniesieniami
do historii, poprawnym montażem i innymi sprawnościami, które w
Hollywood stanowią normę i poza historią dość jednak niebanalną,
zwróciłem uwagę na coś jeszcze. Jest to jaskrawe ukazanie
zajadłości tamtego czasu. Coś nie do wyobrażenia dzisiaj –
wszyscy chcą jechać na wojnę, a dwóch młodych ludzi, których
nie dopuszczono z powodów zdrowotnych, popełnia samobójstwo. Tyle
tylko, że nie odebrałem tego jako przejawu masowego, bohaterskiego
patriotyzmu Amerykanów (czyli w duchu filmu). Odebrałem to jako
ślepy pęd ku rzezi, charakterystyczny dla większości narodów
biorących udział w tamtej wojnie. Do dziś nie udało się ustalić,
jaki demon wstąpił w ludzkość w latach 30., ale jest to coś
przerażającego. I chociaż, jak wspomniałem, Gibson chciał chyba
pokazać odwagę żołnierzy, pokazał tak naprawdę demona wojny.
Zamiast
podsumowania wrócę jeszcze do jednej sceny. Amerykański żołnierz
podczas ataku znajduje rozerwanego trupa – sama góra, bez nóg.
Podnosi go jedną ręką i trzyma jak tarczę, w drugiej ma karabin i
biegnie strzelając. No to proponuję – jeśli ktoś się na to
łapie – żeby wziąć sobie 40 kilo i tak na wyciągniętej ręce
przed sobą potrzymać, w drugiej karabin i biec sprintem, jeszcze
robiąc uniki. Taki poważny film, a taki udany czarny dowcip.
5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz