sobota, 12 listopada 2016

Hacksaw Ridge (Przełęcz ocalonych), reż. Mel Gibson

Hacksaw Ridge (Przełęcz ocalonych), reż. Mel Gibson

Jak można dać tak niską notę tak dobremu filmowi – z Melem Gibsonem jako reżyserem, z tak wzniosłymi morałami i tak sprawnie zrealizowanemu? Otóż rzecz jest prosta. Realizacja faktycznie jest sprawna. Za to daję pięć punktów. I ani jednego więcej, bo główny bohater, jakkolwiek uparty i odważny – jest idiotą, nie wzrusza mnie jego moralność, zwłaszcza naiwna i przesłodzona w hollywoodzkim stylu. To, że oparto fabułę na faktach niczego nie zmienia. Jeśli pierwowzór postaci był taki, jak go pokazano w filmie, to podziwiam jego odwagę i poświęcenie, natomiast śmieszy mnie jego światopogląd i hipokryzja. Jeśli wojna jest złem, przestępstwem przeciw Bogu i sumieniu, to jakikolwiek udział w niej jest współudziałem w przestępstwie. Tym bardziej, jeśli bohater jest przekonany, że Japończyków trzeba pozabijać, ale „niech inni bombardują i podpalają Japończyków, a ja będę im pomagał lecząc rannych, bo zabijanie jest złe i nie dotknę karabinu”. Główny bohater jest chory, a jego poglądy mogą wyprowadzić z równowagi każdego, kto przemyśli stawiane przez niego tezy i ich zaplecze.
Nie wiem więc, co właściwie ma być tu idealizowane, a co potępione. Wiem natomiast, że gra aktorów jest sztywna, a ten główny do końca nie przestaje mnie irytować – wybrano kolesia, który sprawia wrażenie nie do końca sprawnego umysłowo. To nie jest szczery i prostolinijny chłopak, aktora ucharakteryzowano na „wsiowego głupka”. Problem w tym, że jego rola to rola prostego człowieka o silnej wierze. Mamy więc trójkąt niemożliwy: bohater jest prostym człowiekiem o silnej wierze, ma emploi wsiowego głupka, a jego decyzje to decyzje hipokryty motywowanego kompleksami z dzieciństwa. To jest trzech różnych facetów, a nie jeden. Rysunek psychologiczny jest fatalny. Jeśli jeszcze dołożyć jego brawurową akcję ewakuowania rannych, robi się jakaś schizofrenia do kwadratu.
Aktorstwo pozostałych zatrudnionych na planie nie odbiega. Dużo drewna, sporo naiwności, naśladowania wyobrażeń o danym typie bohatera zamiast realizowania tego typu. Męczyło mnie też niejasne przedstawienie zaangażowanych sił. Na Okinawie walczyło pół miliona Amerykanów, a z samego filmu wygląda, jakby było ich tam może paruset. Oczywiście, pokazano wycinek całej operacji, ale wygląda cokolwiek niemrawo.
Poza poprawnymi zdjęciami, poprawnymi efektami specjalnymi, poprawnymi odniesieniami do historii, poprawnym montażem i innymi sprawnościami, które w Hollywood stanowią normę i poza historią dość jednak niebanalną, zwróciłem uwagę na coś jeszcze. Jest to jaskrawe ukazanie zajadłości tamtego czasu. Coś nie do wyobrażenia dzisiaj – wszyscy chcą jechać na wojnę, a dwóch młodych ludzi, których nie dopuszczono z powodów zdrowotnych, popełnia samobójstwo. Tyle tylko, że nie odebrałem tego jako przejawu masowego, bohaterskiego patriotyzmu Amerykanów (czyli w duchu filmu). Odebrałem to jako ślepy pęd ku rzezi, charakterystyczny dla większości narodów biorących udział w tamtej wojnie. Do dziś nie udało się ustalić, jaki demon wstąpił w ludzkość w latach 30., ale jest to coś przerażającego. I chociaż, jak wspomniałem, Gibson chciał chyba pokazać odwagę żołnierzy, pokazał tak naprawdę demona wojny.
Zamiast podsumowania wrócę jeszcze do jednej sceny. Amerykański żołnierz podczas ataku znajduje rozerwanego trupa – sama góra, bez nóg. Podnosi go jedną ręką i trzyma jak tarczę, w drugiej ma karabin i biegnie strzelając. No to proponuję – jeśli ktoś się na to łapie – żeby wziąć sobie 40 kilo i tak na wyciągniętej ręce przed sobą potrzymać, w drugiej karabin i biec sprintem, jeszcze robiąc uniki. Taki poważny film, a taki udany czarny dowcip.

5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz