sobota, 1 października 2016

The Magnificent Seven (Siedmiu wspaniałych), reż. Antoine Fuqua

The Magnificent Seven (Siedmiu wspaniałych), reż. Antoine Fuqua


Ośmioro poprawnych

„This is the West, sir. When the legend becomes fact, print the legend” takie zdanie pada pod koniec klasycznego westernu Człowiek, który zabił Liberty Valance'a. Zamyka ono w sobie jedną z podstawowych prawd rządzących westernem jako współczesnym eposem: legenda żyje swoim życiem. Dotyczy to wszystkich mitologii. Najprostszym przykładem jest ta grecka – nikt nie wierzy w Zeusa czy nieśmiertelnego Achillesa, ale ich mity mają się świetnie i wciąż na nowo tłumaczą jakiś kawałek znanego nam świata. To samo dotyczy antywesternu. Ten nurt rozmontował mitologię Zachodu, ale jej nie zniwelował. Pokazał spory kawałek prawdy, ale nie zakwestionował mitu.
Tej prostej prawdy o „legendzie” najwyraźniej nie rozumieją twórcy najnowszych Siedmiu wspaniałych. Obszerne fragmenty nowego obrazu to kino akcji, gatunek zupełnie niekomponujący się z westernem. Powierzchowny odczyt (źli i dobrzy ganiają się i strzelają do siebie nawzajem) to pozory. Owszem, na tym polega wiele filmów akcji i wiele westernów, a jednak różnica jest zasadnicza. Kino akcji bowiem odtwarza tylko niektóre, wybrane fragmenty mitologii westernu. To zuboża.
Rzecz w tym, że film nie istnieje w próżni. Nie da się pójść do kina i oglądać go jako „filmu bez filmów”, chyba że taki właśnie widz jest widzem docelowym – niezorientowany, wychowany na Avengers, o westernie wiedzący tylko tyle, że to coś starego i naiwnego. Ale wiara w takiego widza jest tym samym, co niewiara w kino. Film jest wśród innych filmów, a nie „jest po prostu”. I przez to omawiana produkcja sprawia okropne wrażenie.
Fabuła pomyślana jest dość prosto. Zrobiono po raz drugi ten sam film, zmieniono jednak kilka rozwiązań, żeby widz się nie nudził. Na przykład: podobnie jak w pierwowzorze ocalało trzech „wspaniałych”, w tym jeden ranny. Są to jednak inni trzej niż poprzednio. Czarnym charakterm nie jest meksykański rabuś, tylko amerykański kapitalista. I tak dalej. Dodano parę motywów z zapomnianych kontynuacji klasyka, takich jak Siedmiu wspaniałych nadjeżdża (obecnie prawie nikt ich nie zna). To tylko lifting, zawracanie głowy. Pierwowzór jest wciąż lepszy i ciekawszy, a nie piszę tego bynajmniej z sentymentu.
Dobrze, a co z Siedmioma samurajami? Kurosawa to przypadek szczególny. Pewnego rodzaju medium – kino amerykańskie wpłynęło na niego, po czym on z kolei wpłynął na kino amerykańskie. Jednak twierdzenie, że nowa wersja Siedmiu wspaniałych jest w jakikolwiek sposób oparta na Siedmiu samurajach moim zdaniem nie ma sensu. Nie ma żadnych bezpośrednich odwołań, klimat oryginału, zachowany jeszcze w filmie z 1960, tu bezpowrotnie ginie.
Nowa wersja Siedmiu wspaniałych ma niepokojąco dużo wspólnego z najgorszymi wcieleniami „spaghetti westernów”. Przerysowania, kicz, ikonowe czy też emblematyczne traktowanie toposów, nadmiar brutalności, powierzchowność i umowność zarysowanej sytuacji – to nie są najlepsze wzory. „Spaghetti” bywały niezłe tylko wtedy, kiedy twórcy dystansowali się od kiczu (Człowiek zwany ciszą) lub wtedy, gdy świadomie wchodzili z nim w grę (Dawno temu na Dzikim Zachodzie). Ten europejski gatunek wzbogacił amerykański pierwowzór, przeszczepiony z powrotem. Nie był jednak nigdy ślepo naśladowany, co najwyraźniej próbowali zrobić twórcy Siedmu wspaniałych. Z fatalnym skutkiem. Cała inwestycja artystyczna poszła nie w zrobienie nowego filmu, a w odwołanie się do tego, co widz kojarzy z innych produkcji i do związanych z tym emocji. Dokładnie tak, jak w „spaghetti”. Fanowski gadżet, a nie western.
Najbardziej dziwi mnie dobór postaci. Po pierwsze dlatego, że wybierane były „z klucza”. Zasada „print the legend” wylądowała na śmietniku. Chińczyk jako rewolwerowiec? Nie trzeba mieć uprzedzeń, wystarczy trzymać się faktów. Nigdy nie słyszałem o chińskich rewolwerowcach na Zachodzie. Jeśli już sięgać po egzotykę, to w taki sposób, jak zrobił to Jack London w noweli Chińczak. To, co zobaczyłem w kinie, to jest niepoważne traktowanie i „legendy”, i widza. Czarnoskóry urzędnik sądowy uprawniony do wymierzania sprawiedliwości na terenie siedmiu stanów? W drugiej połowie XIX wieku? Ktoś oszalał? To prawda, że western nigdy nie był gatunkiem szczególnie realistycznym, ale czym innym jest mało realistyczna konwencja mitu, owo „print the legend”, a czym innym robienie z widza idioty w nadziei, że widz się nie zorientuje. To coś nie próbuje być antywesternem, próbuje skleić klasyczną konwencję z postulatami multi-kulti. Tu nie ma żadnej zdrowej antywesternowej „rewizji mitu”, to jest ordynarne szczanie na mit.
Jasne, chodzi o nachalną promocję multikulturowości i feminizmu. Mamy więc obraz, który nijak ma się do prawdziwego Zachodu, nijak do legendy i mitu Zachodu, nijak do ścieżki westernu w kinematografii, mamy film propagandowy. Jest obowiązkowy Chińczyk, Murzyn, Indianin, Latynos, weterani Unii i Konfederacji oraz jako „ósma wspaniała” kobieta. Jack Horne to postać skonstruowana jako zlepek różnych charakterów z powieści Karola Maya. Wszyscy „źli” poza dwoma to biali Amerykanie. Jenak jak na propagandówkę to słabo. To ma być poprawne politycznie kino? To ma być film z morałem? Źle dobrano postacie. Powinien być biały mężczyzna, czarna kobieta, transseksualista, dziewczynka z aparatem na zębach, syryjski uchodźca, samuraj przeniesiony wehikułem czasu, dziecko z zespołem downa, przerośnięty Rosjanin nie znający angielskiego, muzułmanka z zasłoniętą twarzą władająca maczetą, anioł i kosmita. Oczywiście jako czarny charakter zgodnie z tradycją musiałby się pojawić Polak – tchórz, zdrajca i koniecznie antysemita. No i mamy jedenastu wspaniałych, to się nazywa multi-kulti, a nie jakieś tam popłuczyny po westernach. Warto dodać, że obsada pierwowzoru miała wówczas nieporównanie lepsze referencje.

Co ciekawe (teraz już całkiem serio), nie są to żadne nowości. Czarnoskóry westman pojawia się w obrazie El Condor z 1970 roku. To nawet niezły film, choć z pewnością nie wybitny. „Kobieta walcząca” w najbardziej znanym – i dość realistycznym – wydaniu jest bohaterką True Grit (1969). Znacznie gorzej udał się Samuraje i kowboje z 1971 roku, gdzie wprowadzono element dalekowschodniej egzotyki. Wszystkie rozwiązania z nowych Siedmiu wspaniałych miały takie czy inne precedensy, jednak dotąd nie próbowano tak siłowo i nachalnie wepchnąć do westernu konwencji „avengers”. To się po prostu – mówiąc kolokwialnie – nie trzyma kupy, to wywołuje niesmak. Jeśli prawdą jest to, co mówi się o najnowszych amerykańskich serialach – że obowiązkowo czarny ma być szefem białego – mamy do czynienia bardziej z socjotechniką niż z kinem rozrywkowym.
Oczywiście Siedmiu wspaniałych z 1960 roku był filmem przełomowym – wprowadzono „kolektyw” indywidualistów jako nowy topos w gatunku. Nie łamano to jednak zasady „print the legend”. Prawda życia i prawda ekranu ogniskuje się w tym jednym zdaniu: „This is the West, sir. When the legend becomes fact, print the legend”. Gdyby ktoś chciał zrobić remake takich kanonicznych dzieł jak Gabinet doktora Caligari czy Gwiezdne wojny Nowa nadzieja, miłośnicy tych dzieł by nie wybaczyli. Są jednorazowe, podobnie jak Siedmiu wspaniałych. Prawda westernu jest istotna o tyle, o ile jest mitem. Jeżeli nie da się zrobić remake'a prawdziwych Siedmiu wspaniałych w taki sposób, żeby był to dobry film, to nie należy go robić w ogóle. I każdą z tych nowych, nieudanych wersji podrzeć, tak jak dziennikarz drze notatki w filmie Człowiek, który zabił Liberty Valance'a.

3/10 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz