niedziela, 10 lipca 2016

Hail Caesar (Ave Cezar), reż. Joel Coen, Ethan Coen

Hail Caesar (Ave Cezar), reż. Joel Coen, Ethan Coen

Ludzie, oglądający film, na którym ludzie oglądają film, oglądani przez nas – oglądających film. Tak by to mógł ująć któryś z solipsystów, gdyby żył współcześnie i chciał po swojemu udowodnić, że prawda nie istnieje.
Można o Heil Caesar powiedzieć dwie rzeczy: że jest do niczego i że jest świetny. Dlaczego do niczego? Bo sztywny Clooney, bo nie ma żadnej akcji, bo nie wiadomo właściwie o czym to jest, itd. Każdy, kto obejrzy, sam będzie wiedział dlaczego ten film jest do niczego. Wolę jednak opcję „świetny”.
Świetność polega na tym, że jest to film o kinie, prawie dwugodzinny hołd dla amerykańskiego kina. Można w sumie powiedzieć, że Bulwar zachodzącego słońca, niezależnie od tego, że jest filmem noir, jest przede wszystkim filmem o kinie pod pretekstem jakiejś tam intrygi. Jest więc trochę kryminału, trochę romansu, trochę groteski, ale przecież nie o to chodzi. Intryga w Ave Cezar jest także wyłącznie pretekstowa i śledzenie jej może faktycznie wynudzić. Co innego oglądanie pod kątem tropów, aluzji, nawiązań. Bracia Coen robią to nie po raz pierwszy. Remiksowanie jako ponowoczesna strategia filmowa jest u nich widoczne chyba w każdym dziele, ale taki Barton Fink to nic innego niż góra aluzji, w ogromnej części właśnie do kinematografii (choć nie tylko). Nie wiem, czy odważyłbym się powiedzieć, że Ave Cezar jest „nowym Bulwarem zachodzącego słońca”, ale na pewno wpisuje się w to samo podejście do scenariusza. Tyle, że jest to meta-nawiązanie. O ile Bulwar sentymentalnie rozlicza się z „utraconym rajem” kina niemego, o tyle Ave Cezar z takim samym sentymentem wraca do czasu, w którym powstawał sentymentalny Bulwar. Wchodzi więc w grę z konkretną epoką i z nostalgią opowiada o nostalgii tej epoki dla jeszcze wcześniejszej epoki.
Trudno zliczyć piętra, które się przez to wytwarzają, w pewnym momencie zaczyna się tworzyć jakiś fraktal. Clooney parodiujący Clooneya walczącego z medialnym wizerunkiem Clooneya. W błyskotliwy sposób nabija się ze swojej sztywności (o którą słusznie jest posądzany) – gdzie jest prawda o Clooneyu? Albo jest błyskotliwy, albo sztywny, nie da się tego pogodzić. Rzecz staje się nierozstrzygalna. Clooney parodiuje jednak coś więcej – aktorstwo i typ ról herosów z ostatnich lat świetności klasycznej epoki kina. Rzecz niesamowita – oglądając filmy z lat 50. przyjmuje się za naturalne wszystkie ówczesne maniery. Fałsz gry aktorskiej, bzdurny patos, deformowanie historii, napuszone dialogi spod pióra grafomana. Przyjmuje się to bezkrytycznie jako konwencję – i tyle. To samo zagrane w roku 2016 wygląda rażąco i byłoby nie do przyjęcia, gdyby nie zostało podane w formie cytatu. A cytaty są pierwszej klasy, zrealizowane z doskonałym wyczuciem wspomnianej archaicznej konwencji. Czy jednak Clooney nie jest współczesnym pustym ekranowym herosem na wzór tych wszystkich Rzymian i Greków? Może jest to pytanie o kino, które się uwspółcześniło, ale niekoniecznie lepiej „przykleiło” do realiów? A może jest to pytanie – czy kino przypadkiem nie jest, od samego zalążka, z samej swej istoty, sztuką pastiszu?
Jak mi się wydaje, nigdzie nie pada konkretna informacja o czasie akcji. Wspomina się o próbach nuklearnych na atoli Bikini (od 1946 roku) i o planach produkcji odrzutowców pasażerskich (pierwszy taki samolot to brytyjski Comet). Niewykluczone, że akcja toczy się w 1950 roku lub bardzo blisko, czyli w momencie, kiedy realizowano i pokazywano wspomniany Bulwar zachodzącego słońca. To także czas amerykańskiej histerii zwanej maccartyzmem, z którą Coenowie rozliczają się w dowcipny sposób. Momenty, w których aktor/ George Clooney/ ekranowy przystojniak/ aktor grający aktora – Rzymianina/ i w końcu – Rzymianin/ siedzi na zebraniu komunistów, słuchając wykładów o Marksie, są po prostu nieopisane. Pomysł jest genialny, a Clooney jest tu jakąś meta-parodią ósmego piętra pastiszu. Smaczne są aluzje do kwitnącego (i wkrótce – upadającego) westernu, do gasnącej konwencji „śpiewających kowbojów” („pozwolono mi zaśpiewać tylko jedną piosenkę”), pośrednio przez to także do Rio Bravo, które być może jest pierwszym intertekstualnym westernem. Ostatecznie sprawę kryminalną rozwiązuje dwóch kowbojów – jeden będący prostym chłopakiem z amerykańskiej prowincji (i takiego właśnie grający), drugi, producent – to typ twardego szeryfa, który, niczym Will Kane, we właściwym momencie mówi po prostu „zrobisz to, bo film ma wartość i ty też masz, jeśli służysz filmowi” - i przywraca porządek. A śpiewający kowboj? Z filmów, w których nie miał nic innego do roboty niż strzelać i jeździć na koniu trafia na plan produkcji, w której musi założyć smoking i zacząć używać poprawnej angielszczyzny. I czego to jest metafora?

heil caesar


Oddzielnym wątkiem jest Kodeks Haysa i amerykańska cenzura – wiele wątków w Ave Cezar niejako przy okazji uderza w ten temat, a postać marynarza – homoseksualisty – aktora – komunistycznego szpiega – tancerza – to istna kopalnia dla interpretacji.
Pełno tam także historycznych niuansów opisujących rynkową i techniczną stronę produkcji hollywoodzkich filmów. Ilość aluzji, odniesień, „smaczków” (w tym cytatów z innych filmów) jest tu nieprzeliczona i nawet nie próbuję dotrzeć do wszystkich, bo trzeba „żyć i umrzeć” w Hollywood, żeby „przeczytać” ten film do cna. A nawet na to, co przeczytałem, brakuje miejsca, analiza zajęłaby kilka stron. Nie są to jednak aluzje jako sztuka dla sztuki. Każda z nich opowiada jakąś historię, a każda z tych historii to mit, mają takie znaczenie dla Ameryki, jak mity greckie miały dla Greków.
Ave Cezar to film zrobiony z miłości do kina i opowiadający o miłości do kina, a także o znaczeniu kina dla Stanów Zjednoczonych i poniekąd dla całego zachodniego świata. Jest nie tylko, jak wspomniałem, sentymentalny, jest bezwstydnie ckliwy i nie próbuje nawet tego ukrywać. Albo ktoś posiada ten sam zestaw sentymentów i może przeżywać współ-ckliwość, albo nie posiada i nie przeżyje. Myślę jednak, że warto posiadać

8/10

heil caesar

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz