piątek, 25 maja 2018

Solo: A Star Wars Story (Han Solo: Gwiezdne wojny - historie), reż. Ron Howard

Solo: A Star Wars Story (Han Solo: Gwiezdne wojny - historie), reż. Ron Howard


Ron Howard to reżyser, którego już dwukrotnie recenzowałem na tym blogu, przy czym słowo „recenzja” jest pewnym nadużyciem. Można to zresztą sprawdzić TUTAJ. Znam oczywiście więcej filmów w reżyserii Howarda, nawet te najwyżej oceniane uważam za przereklamowane. Co innego scenarzyści, zwłaszcza Lawrence Kasdan. I generalnie rzecz się potwierdza: scenariusz nie jest może genialny, ale co najmniej niezły. Reżyseria – fatalna.
Recenzja nie jest tekstem fabularnym, więc nie będę odkładał momentu kulminacyjnego na koniec. Przeciwnie, zacznę od niego – najważniejsze było oczywiście to, kto zostanie obsadzony jako młody Han Solo. No i wtopa. Tu widać różnicę między niepospolitym talentem braci Coen, a pospolitym hollywoodzkim wyrobnictwem. Alden Ehrenreich obsadzony w Ave Cesar wypadł rewelacyjnie. Grał faceta, który udaje kogoś, kim nie jest, a kiedy jest tym, kim jest, jest porządnym miłym chłopcem. W nowych Gwiezdnych wojnach nadal jest porządnym miłym chłopcem, który próbuje wyglądać jak Harrison Ford, a wychodzi mu to tak, jak w scenie filmowania bankietu u Coenów. Ironiczny wyraz brwi i przyklejony uśmiech nie mają nic wspólnego z naturalną charyzmą Forda, który niczego nie musiał grać. To jest właśnie ta różnica. Ehrenreich robi wszystko, żeby wyglądać jak Ford, Ford nie robił nic. Dowolna ilość zalet nowego filmu nie jest w stanie zniwelować tej różnicy. Generalny błąd w castingu, a potem pozostaje już tylko rozpaczliwe prowadzenie aktora (skądinąd niezłego, ale kompletnie nie do tej roli) tak, żeby łatać dziury. Wystarczyłoby tego, żeby zawalić cały film. Ale udało się zawalić szerzej i głębiej.
Han Solo okazuje się tu być człowiekiem całkowicie świadomym czym jest Rebelia, a nawet – bojownikiem tej idei. Trzeba będzie stanąć na rzęsach i pofrunąć trzepocąc nimi, żeby jakoś to skleić z tym Hanem Solo, którego znamy z Nowej nadziei. Ten oryginalny nie ma pojęcia o polityce i jest „od zawsze” przemytnikiem, którego interesuje wyłącznie własne „tu i teraz”. Od przedwczoraj mamy zupełnie inną postać. Po co to wszystko?
I dlaczego dałem aż cztery punkty? Bo wizualnie jest doskonale. Bo po raz pierwszy mamy w Gwiezdnych wojnach prawdziwą batalistykę, wziętą ze Ścieżek chwały, Jarzębiny czerwonej i Szeregowca Ryana (z tą Jarzębiną może trochę przesadziłem, z pewnością jej nie znają w Ameryce). Tej skali realizmu nie było dotąd w serii i za to należy się choćby dobre słowo.
Poza wszystkim, jak wspomniałem, casting zawiódł, acz nie na całej linii. I nie jest to znów zasługa reżysera, tylko kunsztu (głównie Harrelsona). Wyrasta na centralną postać, którą z pewnością nie miał być. Ta pomyłka castingowa, a później reżyserska, owocuje całkiem ciekawą konfiguracją dramatyczną, biedny Han Solo blednie do cna na tle naprawdę epickiej, niejednoznacznej postaci Becketta. To jest to samo „niechcący”, które trafiło się Tołstojowi, chcącemu potępić Annę Kareninę (a sakralizował ją) czy Sienkiewiczowi (i – czkawką – Hoffmanowi), którzy próbowali z Bohuna zrobić czarny charakter. Ta świetna, raczej przypadkowo natchniona postać tragiczna, nie czyni z Hana automatycznie arcydzieła, po prostu warto wskazać mechanizm poza intencją twórców. Efekt niekiedy okazuje się dużo lepszy niż plan, nie zmienia to faktu, że widać szwy tego planu; efekt byłby lepszy pod grubszą warstwą pudru. Poza wszystkim jest kwestia proporcji nazwisk: już samo zderzenie popculturowego Solo z „umocowaną kulturowo” konotacją nazwiska Beckett skazuje tego pierwszego na porażkę. Dokładnie tak samo jak zderzenie mało znanego aktora z doświadczonym, lepszym i bardziej utytułowanym.
Zrobiono więc wszystko, żeby z głównego bohatera uczynić postać tyleż zgrabną, co bezbarwną, a prawdziwym spiritus movens staje się postać drugoplanowa – raz że najlepiej zagrana, dwa – że z największym potencjałem dramatycznym. Tego potencjału brakło teoretycznemu głównemu bohaterowi, a zawinili wszyscy – od producenta poczynając (Disney powoli staje się najbardziej zmurszałym ogniwem wspaniałej amerykańskiej kinematografii), poprzez reżysera (pisałem o nim na początku), dalej – scenarzystów (chyba po prostu źle trafili...), kończąc na aktorze (szkoda chłopa, jest stworzony do innych ról).
Ostatecznie najlepiej narysowaną i najfajniejszą z postaci jest „lewacki” robot, rewolucjonistka, celnie i błyskotliwie sportretowana feministka, fakt że naiwna i chwilami irytująca, ale przywiązująca widza do ekranu jeszcze bardziej niż opisany wyżej Beckett. Największy autentyzm, nawet jeśli pojawia się w przejaskrawieniu (owszem, w przejaskrawieniu nieco traci). I tu jednak muszę wrócić do polskiego kina, którego pewnie w Hollywood nikt nie widział. Ten sam rodzaj gagu pojawia się w filmie Dziura w ziemi, gdzie „ucisk maszyn nad maszynami” pojawia się jako żartobliwa reinterpretacja marksizmu. Nie byłem więc aż tak zaskoczony, jak było w planach.
Rzecz była ryzykowna, ale kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Trzeba jednak dodać, że kto ryzykuje, ten czasem przegrywa. Panie i panowie robiący ten film: przegraliście.

4/10



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz