La La Land, reż. Damien Chazelle
Nie od razu przekonał mnie La La
Land. Zawiązanie akcji (choć
nie jest to najlepsze określenie w tej akurat produkcji) następuje
dość późno, ale warto poczekać. Niemniej jednak otwarcie we
właściwy sposób zapowiada resztę.
Od początku zderzamy się z cytatami i
nawiązaniami oraz z ostentacyjną maestrią, co ustawia odbiór.
Gdzie cytaty? Scena ludzi tańczących na autostradzie nawiązuje do
wielu kinowych dzieł z czasów „naiwnych”, a sama choreografia
przypomina teledyski z lat 80. (Billy Joel, Michael Jackson, Lionel
Richie, wielu innych). To jasny komunikat: odwołujemy się tu do
rozeznania widza, jego doświadczenia, wiedzy o tym i owym. I tak
będzie do końca projekcji. A ta maestria? Nie chodzi tylko o
perfekcyjnie ułożoną choreografię z dziesiątkami tancerzy i
setkami samochodów, ale przede wszystkim o to, że widzimy
ośmiominutową jazdę kamery w jednym ujęciu, bez cięć. Cała
ekipa filmowa i te dziesiątki tancerzy nie popełnili ani jednego
błędu w tym niesamowicie skomplikowanym ujęciu i jest to jasny
sygnał: twórcy idą w jakość, są pewni, że perfekcja to ich
mocna strona. Dostajemy mocny sygnał czego się spodziewać i jak oglądać całą resztę. Jeśli ktoś tego sygnału nie odczyta - może mieć problem z percepcją.
Do samego końca widz utrzymywany jest
w napięciu pomiędzy jasną i ciemną stroną Hollywood. Sława,
spełnienie marzeń, złamane życiorysy, rozdarte związki. Jest to,
podobnie jak Ave Cesar film o
„fabryce snów”, streszczający całą jej historię. Oczywiście
„całą” to wielkie uproszczenie, ale wiele dzieje się nie tylko
w pierwszej warstwie, niektóre wątki pojawiają się dopiero w
drugiej lub trzeciej. Zastanawia mnie tylko, czy zjawisko jazzu jest
tu potraktowane równoprawnie, czy także włączone w historię
amerykańskiej kinematografii. I, jak sądzę, trzeba wybrać tę
drugą opcję, co paradoksalnie czyniłoby Mię główną bohaterką
(na pierwszy rzut oka lokomotywą akcji wydaje się Sebastian). Mia
reprezentuje Hollywood, Sebastian – jazz, jest podporządkowany i
to on ostatecznie jest większym przegranym, a może nawet –
jedynym. Ale wracając do znaczników, niuansów, uszczypnięć. Na
przykład: kilkusekundowa scena, kiedy współlokatorka bohaterki
ostentacyjnie maluje paznokcie u nóg – to przecież nawiązanie do
historii kina (dwupiętrowe nawiązanie). Albo (rzecz nieco
prostsza), nazwa zespołu jazzowego, w którym gra Seb – „The
Messengers”. Można tego „Messengera” próbować tłumaczyć
inaczej, ale dlaczego w takim razie ochroniarz stojący przed klubem
Sebastiana wygląda niemal dokładnie jak Art Blakey?
To oczywiście nie wyczerpuje tematu.
Otrzymaliśmy obraz nostalgiczny, złożony z cytatów, znaków,
„semantyczny”. Z pewnością badacze i znawcy historii Hollywood
znajdą tu setki nawiązań i interpretacji bardzo konkretnych
historii. Bo nie są to puste znaki, jest to próba interpretacji
amerykańskiej kinematografii. Nie jestem badaczem Hollywood, ale
znalazłem na tyle dużo (i na tyle dużo mi to dało do myślenia),
że czuję się po projekcji spełniony intelektualnie. A
emocjonalnie?
No właśnie, emocjonalnie też, bo
jest to film cholernie życiowy i cholernie prawdziwy. Jeśli
przekopać się przez warstwy kodów i symboli, jeśli dotrzeć do
warstwy psychologicznej, to tam naprawdę jest co oglądać. I żeby
nie było, że bezkrytycznie się zachwycam, parę słów o
słabościach.
Można chyba zgodzić się z niektórymi
zarzutami pod adresem aktorów. O ile Emma Stone śpiewa poprawnie
(trudno jej coś zarzucić, choć nie jest to oczywiście wybitny
głos), o tyle Ryan Gosling już znacznie słabiej. Sceny z tańcami
(głównie jedna ze stepowaniem) też nie wypadły najlepiej. Fakt, w
tym filmie nie chodzi o tańce, są one jedynie nawiązaniem, a nie
budulcem obrazu. Jednak Stone to nie „Ginger”, a Gosling to nie
„Fred”. I nawet jeśli ich taniec jest umowny, nawet jeśli jest
tylko „ukłonem w stronę”, jest to ukłon niewyraźny i
nieporadny. Dorzuciłbym jeszcze jedno – główny temat muzyczny.
Jest udany, ale nie nośny. Pojawia się sporo niezłej muzyki, która
sprawia przyjemność w słuchaniu lub, jeśli jest cytatem,
przywołuje sentymenty. Ale od początku do końca nie ma ani jednego
hitu, który ma szansę pozostać w obiegu na dłużej.
Myślę, że podstawowym problemem dla
niektórych osób jest to, że La La Land
jest inny niż typowe hollywoodzkie filmy. Nie ma w pełni klasycznej
budowy fabuły, do zrozumienia niektórych scen potrzeba jest minimum
wiedzy o historii filmu (bez tego wydają się bezsensowne), a do
tego kończy się dwuznacznie. Niby źle, ale niekoniecznie aż tak
bardzo. I jeszcze z morałem! To wystarczy, żeby spora część
widowni „zgłupiała” i wyszła z kina rozczarowana.
Mniejsza
o to. Mam nadzieję, że po tej recenzji potencjalny nowy widz będzie
wiedział, czy chce – czy nie. A jeśli ktoś lubi jazz, to niech
wystarczy za rekomendację moment, kiedy pada opinia na temat
Kennyego G. Life is brutal,
głosi przysłowie, a nigdzie nie jest tak brutal,
jak w Hollywood. Dlatego wybaczam ten nietakt, z drugiej strony
cieszę się, że ktoś to powiedział głośno w filmie z milionową
widownią.
Kawał
filmu
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz