poniedziałek, 30 stycznia 2017

La La Land, reż. Damien Chazelle

La La Land, reż. Damien Chazelle

Nie od razu przekonał mnie La La Land. Zawiązanie akcji (choć nie jest to najlepsze określenie w tej akurat produkcji) następuje dość późno, ale warto poczekać. Niemniej jednak otwarcie we właściwy sposób zapowiada resztę.

Od początku zderzamy się z cytatami i nawiązaniami oraz z ostentacyjną maestrią, co ustawia odbiór. Gdzie cytaty? Scena ludzi tańczących na autostradzie nawiązuje do wielu kinowych dzieł z czasów „naiwnych”, a sama choreografia przypomina teledyski z lat 80. (Billy Joel, Michael Jackson, Lionel Richie, wielu innych). To jasny komunikat: odwołujemy się tu do rozeznania widza, jego doświadczenia, wiedzy o tym i owym. I tak będzie do końca projekcji. A ta maestria? Nie chodzi tylko o perfekcyjnie ułożoną choreografię z dziesiątkami tancerzy i setkami samochodów, ale przede wszystkim o to, że widzimy ośmiominutową jazdę kamery w jednym ujęciu, bez cięć. Cała ekipa filmowa i te dziesiątki tancerzy nie popełnili ani jednego błędu w tym niesamowicie skomplikowanym ujęciu i jest to jasny sygnał: twórcy idą w jakość, są pewni, że perfekcja to ich mocna strona. Dostajemy mocny sygnał czego się spodziewać i jak oglądać całą resztę. Jeśli ktoś tego sygnału nie odczyta - może mieć problem z percepcją.

Do samego końca widz utrzymywany jest w napięciu pomiędzy jasną i ciemną stroną Hollywood. Sława, spełnienie marzeń, złamane życiorysy, rozdarte związki. Jest to, podobnie jak Ave Cesar film o „fabryce snów”, streszczający całą jej historię. Oczywiście „całą” to wielkie uproszczenie, ale wiele dzieje się nie tylko w pierwszej warstwie, niektóre wątki pojawiają się dopiero w drugiej lub trzeciej. Zastanawia mnie tylko, czy zjawisko jazzu jest tu potraktowane równoprawnie, czy także włączone w historię amerykańskiej kinematografii. I, jak sądzę, trzeba wybrać tę drugą opcję, co paradoksalnie czyniłoby Mię główną bohaterką (na pierwszy rzut oka lokomotywą akcji wydaje się Sebastian). Mia reprezentuje Hollywood, Sebastian – jazz, jest podporządkowany i to on ostatecznie jest większym przegranym, a może nawet – jedynym. Ale wracając do znaczników, niuansów, uszczypnięć. Na przykład: kilkusekundowa scena, kiedy współlokatorka bohaterki ostentacyjnie maluje paznokcie u nóg – to przecież nawiązanie do historii kina (dwupiętrowe nawiązanie). Albo (rzecz nieco prostsza), nazwa zespołu jazzowego, w którym gra Seb – „The Messengers”. Można tego „Messengera” próbować tłumaczyć inaczej, ale dlaczego w takim razie ochroniarz stojący przed klubem Sebastiana wygląda niemal dokładnie jak Art Blakey?

To oczywiście nie wyczerpuje tematu. Otrzymaliśmy obraz nostalgiczny, złożony z cytatów, znaków, „semantyczny”. Z pewnością badacze i znawcy historii Hollywood znajdą tu setki nawiązań i interpretacji bardzo konkretnych historii. Bo nie są to puste znaki, jest to próba interpretacji amerykańskiej kinematografii. Nie jestem badaczem Hollywood, ale znalazłem na tyle dużo (i na tyle dużo mi to dało do myślenia), że czuję się po projekcji spełniony intelektualnie. A emocjonalnie?

No właśnie, emocjonalnie też, bo jest to film cholernie życiowy i cholernie prawdziwy. Jeśli przekopać się przez warstwy kodów i symboli, jeśli dotrzeć do warstwy psychologicznej, to tam naprawdę jest co oglądać. I żeby nie było, że bezkrytycznie się zachwycam, parę słów o słabościach.

Można chyba zgodzić się z niektórymi zarzutami pod adresem aktorów. O ile Emma Stone śpiewa poprawnie (trudno jej coś zarzucić, choć nie jest to oczywiście wybitny głos), o tyle Ryan Gosling już znacznie słabiej. Sceny z tańcami (głównie jedna ze stepowaniem) też nie wypadły najlepiej. Fakt, w tym filmie nie chodzi o tańce, są one jedynie nawiązaniem, a nie budulcem obrazu. Jednak Stone to nie „Ginger”, a Gosling to nie „Fred”. I nawet jeśli ich taniec jest umowny, nawet jeśli jest tylko „ukłonem w stronę”, jest to ukłon niewyraźny i nieporadny. Dorzuciłbym jeszcze jedno – główny temat muzyczny. Jest udany, ale nie nośny. Pojawia się sporo niezłej muzyki, która sprawia przyjemność w słuchaniu lub, jeśli jest cytatem, przywołuje sentymenty. Ale od początku do końca nie ma ani jednego hitu, który ma szansę pozostać w obiegu na dłużej.

Myślę, że podstawowym problemem dla niektórych osób jest to, że La La Land jest inny niż typowe hollywoodzkie filmy. Nie ma w pełni klasycznej budowy fabuły, do zrozumienia niektórych scen potrzeba jest minimum wiedzy o historii filmu (bez tego wydają się bezsensowne), a do tego kończy się dwuznacznie. Niby źle, ale niekoniecznie aż tak bardzo. I jeszcze z morałem! To wystarczy, żeby spora część widowni „zgłupiała” i wyszła z kina rozczarowana.

Mniejsza o to. Mam nadzieję, że po tej recenzji potencjalny nowy widz będzie wiedział, czy chce – czy nie. A jeśli ktoś lubi jazz, to niech wystarczy za rekomendację moment, kiedy pada opinia na temat Kennyego G. Life is brutal, głosi przysłowie, a nigdzie nie jest tak brutal, jak w Hollywood. Dlatego wybaczam ten nietakt, z drugiej strony cieszę się, że ktoś to powiedział głośno w filmie z milionową widownią.

Kawał filmu

7/10 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz