Free State of Jones, reż. Gary Ross
Jedyna potencjalna słabość filmu to
scenariusz oparty na faktach. Życie człowieka nie zawsze toczy się
zgodnie z campbellowskimi schematami, choćby było nie wiadomo jak
interesujące. Stąd fabuła, jakkolwiek ogromnie godna uwagi, może
pozostawiać pewien niedosyt osobom nawykłym do stereotypowych
układów.
Mamy więc film o rasizmie, o
zdradzie i o wierze w to, co się robi, wyznaje. Mamy też (chyba
przede wszystkim) film o Ameryce, z jej mitem kraju wolności i
realiami kraju niewoli, przesądów, zaściankowości, ksenofobii –
wszystko to w stopniu nieporównywalnie bardziej patologicznym niż
choćby w Polsce. Mit ten jest o tyle niebezpieczny, że trudno
znaleźć bardziej rasistowskie państwo niż USA, ale trudno też
znaleźć państwo otoczone legendą równie liberalnego i otwartego.
Gdzieś w głębi, poza oczywistą
krytyką systemu (bohaterowie są zdradzeni przez potencjalnych
sprzymierzeńców, w końcu odnajdują się jedynie w enklawie,
fikcyjnym niby-państwie stworzonym z wiary w lepszą przyszłość;
znajdujemy też krytykę „boskiego” Lincolna, pierwsze znane mi w
kinematografii odbrązowienie tej postaci), znajdujemy też krytykę
religii, zwłaszcza w jej konserwatywnym wydaniu.
Rzecz warta obejrzenie pomimo pewnych
dłużyzn i skrótów wynikających z możliwie wiernego trzymania
się realiów historycznych (fabułę oparto na wydarzeniach
historycznych). A tak poza wszystkim - przecież to Janosik w czystej postaci. No, może Robin Hood, na jedno wychodzi.
6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz