piątek, 2 września 2016

El Club (Klub), reż. Pablo Larraín

El Club (Klub), reż. Pablo Larraín

Gdyby tak skrzyżować Imię Róży z Bazą ludzi umarłych? Tak, ale to nie wszystko, dzieje się znacznie więcej. Nazwanie "klubem" tej grupki pomyleńców skazanych na odsiadkę w "snatorium" karnym Kościoła katolickiego - już samo w sobie jest fragmentem treści. Taki z nich "klub" jak szpital doktora Smoły i profesora Pierza.
Przebieg wypadków sugeruje szczególną interpretację historii Kościoła katolickiego. Tę sugestię da się sprowadzić do tezy, że jest to rodzaj skrajnie wyrafinowanej parafilii, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, polegającej na swoistym wymieszaniu mistycyzmu z homoseksualnym współżyciem heteroseksualnych mężczyzn. Ot, tyle by zostało z całej doktryny i obszernych wiązek dogmatów. Twórca (kino autorskie, jak by nie patrzeć) zdaje się jednak mieć spory dystans do swojej tezy. Świadczy o tym dawka czarnego humoru i ogólne poczucie beznadziejności, która zajmuje miejsce tzw. zdrowej krytyki lub zaangażowania społecznego. Patologia jest tu po prostu pokazywana (i symbolizowana), a nie broń boże (sic!) zwalczana.
Jeśli potraktować dzieło symbolicznie, to czym jest pies? Pewnie "dymanym" ludem, który zrzuca się na majątek hierarchii. Można iść dalej i sprawdzić, czy trzy psy obecne w filmie to nie przypadkiem katolicyzm, prawosławie i protestantyzm. Jest sporo wskazówek w dialogach. Kim jest gwałcony w młodości parafianin? Jest sumieniem urzędników Watykanu (nieprzypadkowo wymienia się imiennie papieża JP II). I to sumienie jest chore, niezdolne do normalnego współżycia z kobietą. Jak wspomniałem, niemal w ogóle nie porusza się tu wątku homoseksualizmu. Rzecz dzieje się wśród heteroseksualnych mężczyzn współżyjących z innymi heteroseksualnymi mężczyznami. To ma gigantyczne znaczenie dla odczytu. Poszczególni księżą reprezentują poszczególne postawy w obrębie wyznania, a kobieta to uogólniona rola kobiet w świecie katolickim. Dominantą jest zakłamanie. Jest to interpretacja na gorąco, ale intrygująca, przekonująca i wciągająca, nawet jeśli niedoskonała.
Wszystko kręcone bardzo szerokimi obiektywami, tak że już w 3/4 kadru pojawia się dystorsja.
W gruncie rzeczy być może jest to symboliczne przedstawienie tego, co się dzieje podkskórnie, w małych parafiach, na zapleczu, na uboczu, w miejscach, o których nie wiemy, o których się nie pisze. Tam, gdzie cierpią anionimowi ludzie, ci, których się nie pamięta. Jest to w moim odczuciu znacznie lepszy, ciekawszy, wszechstronniejszy obraz niż Spotlight. Sięgający głębiej, mówiący ciekawiej, nawet jeśli chwilami nieznośnie obrzydliwy. Za to - niekomercyjny.
Końcowe sceny przy ogniu to sabat czarownic, przedpiekle. Ostatecznie wydaje się, że wszystko się zapadło, wszystko zginęło, nastąpił kataklizm. A jednak niezupełnie. Jedna rzecz przetrwała, mianowicie - patologia. Brniemy od dość zwyczajnej historii o ludziach do kompletnego zmetaforyzowania na skalę niemal poetycką. W finalnym dialogu postać kobieca (nie mówię już "bohaterka", bo to nie jest żadna osoba, to rozbudwana alegoria) wygłasza szereg tez o charakterze bezosobowym, instytucjonalnym, reprezentujących zarówno głos autora filmu, jak i głos idei stojącej za katolicyzmem, którą autor ustami postaci interpretuje. Nieprzypadkowa jest też jej "boska" pozycja kadrowana od dołu.
Kat uzależniony od ofiary, ofiara uzależniona od kata. W jednej z końcowych scen ofiara siedząca pośrodku przypomina Chrystusa z obrazu Leonarda podczas ostatniej wieczerzy. Nie zgadza się liczba osób, ale wymowa kadru jest dość jasna.
Imię Sandokan, które nosi jeden z bohaterów nawiązuje najwyraźniej do serialu z lat 80. Sens tego nawiązania nie jest dla mnie całkiem jasny, chociaż w dzieciństwie regularnie oglądałem ten serial.
Interpretację końcówki zostawiam innym. To chyba jeden z filmów, o których można mówić dużo, byle nie przegadać. Więc to by było na tyle.
PS. Byłoby nie na miejscu pominąć specyfikę zdjęć. Charakterystyczne filtry (być może na analogowej taśmie) dające efekt obniżonego kontrastu i wychłodzenia zdjęć, to rzadka maniera. Jest więcej niż pewne, że zamierzona. Dziwaczny efekt "łomografii" z biegiem czasu przestaje razić, a wprowadza indywidualną nastrojowość. Nieco retro, nieco z innego świata. To inny świat, potwronie inny. I co gorsza (a i to podkreśla realizm "niedoskonałych" zdjęć) - prawdziwy.

8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz