Batman v Superman, reż. Zack Snyder
W spory wielbicieli komiksów i superbohaterów nie będę się wcinał, bo po pierwsze za mało się na tym znam, po drugie nie to mnie interesuje w tej produkcji. Spory o sens i wymowę tego filmu przypominają awantury wielbicieli „starego Genesis” i „nowego
Genesis” prowadzone przez 20 lat i ostatecznie unieważnione nie
tyle jakimś historycznym posunięciem artystycznym, co po prostu
spadkiem zainteresowania istotą tego sporu. Jak dla mnie jest to
naprawdę niezły film, tylko nie można go „na sztywno” spinać
z uniwersum komiksowym, bo... no właśnie. Może film zaczyna się
uwalniać od tego uniwersum, może kolejne ekranizacje zaczynają
wybijać się na niepodległość i przegapienie tego momentu (w imię
ortodoksji marwelowskiej) jest objawem zabetonowania fanów?
Mamy tu brutalną rozprawę z religią.
Superman i jego krytyka to mit i bóstwo postawione w czasach mediów
współczesnych i racjonalnej rzeczywistości. Batman także jest
mitem. To mit człowieka, nawet nie superbohatera, tylko po prostu
bohatera. To postać z westernu, zmagająca się ze swoimi
słabościami, ale też zdolna do wielkich poświęceń i najwyższych
uniesień ducha. Staje do walki, w której nie ma szans, używa
podstępu dopiero w ostateczności. Jeśli ktoś w konflikcie staje
po prawej stronie litery „v”, czyli po stronie Supermana, to
najprawdopodobniej nie rozumie idei tego filmu. Człowiek pokonujący
boga i jednocześnie nie przestający być człowiekiem, to prastare
marzenie wszystkich kultur, naprawdę dobrze zobrazowane w
komercyjnej produkcji – takiej, jaką możemy z rozpędu posądzić o czystą
„chamówę” i „zarabiactwo”.
Nie chcę przez to powiedzieć, że to
wielki film. Ale też warto nie przegapić obfitego szeregu niuansów
dających do myślenia na poziomie znacznie ciekawszym niż dwóch
pakerów napierdzielających się po twarzach. Gdybym dawał połówki
punktów, dałbym 6,5 żeby było więcej niż w Deadpool.
Ale nie daję połówek.
6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz