poniedziałek, 22 lutego 2016

Star Wars: The Force Awakens (Gwiezdne wojny: przebudzenie Mocy), reż. J.J. Abrams

Star Wars: The Force Awakens (Gwiezdne wojny: przebudzenie Mocy), reż. J.J. Abrams

Film – po pierwsze – powstał, a mógł nie powstać (a nawet taki był plan). Gwiezdne wojny są już z konieczności swego rodzaju „neverending story”, jesteśmy chyba skazani na kolejne części – choćby dlatego, że sami tego chcemy.
Dlaczego uważam, że to porażka, a nie sukces:
Po pierwsze niedorobione postacie. Kylo Ren nie ma w sobie za grosz tego dramatu wewnętrznego, co Vader. Gdyby sam nie powiedział (i to dwukrotnie) wprost, że jest rozdarty między jasną i ciemną stroną – trudno by się było domyślić co mu dolega. Jest natomiast fajtłapą, niezależnie, czy taki był zamysł twórców, czy nie. To postać takiego autoramentu, że gdyby w ogóle nie pojawił się w następnej części, prawdopodobnie nikt by tego nie zauważył, zanim skończyłby się seans. Jaką więc rolę spełnia w scenariuszu? Doprawdy nie wiem, ale ostateczny efekt jest taki, że czarnego charakteru nie ma w ogóle. Ten, który ma nim być, jest po pierwsze niezdecydowany, jest to w połowie czarny charakter, w połowie biały, w sumie szary; po drugie.. także szary, w sensie nijaki, bezbarwny.
Rey wszystko umie od razu. Każdą awarię potrafi naprawić, świetnie pilotuje nieznane sobie statki, łatwo odgaduje, jak należy posługiwać się bronią i do tego od razu wyjątkowo celnie strzela. Przy tej okazji objawia się także niekonsekwencja w kontekście całej historii: to pierwsza postać, która nie mając wcześniej pojęcia o Mocy, potrafi z marszu jej używać, mało tego – pokonuje na miecze mistrza jedi, bez żadnego szkolenia. Nie wyjaśnia tego ani ranny przeciwnik, ani potencjalne hipotezy jak potoczy się akcja w kolejnych częściach. To po prostu błąd w scenariuszu i to błąd bardzo poważny.
Finn? Jest raczej komiczny, to nieudacznik o szlachetnym sercu, kolejna fajtłapa w fabule, jest tłem i – co gorsza – nie ma w całym obrazie ani jedneje postaci, która nie jest tłem. Pytanie dla kogo/ czego są tłem. Otóż – dla nikogo i dla niczego. Jest tło, nie ma bohaterów.
Han Solo wygląda jak faraon, który nie zorientował się, że jest już po mumifikacji i próbuje wyjść z piramidy. Twarz Harrisona Forda nie jest już twarzą cwanego przemytnika, stał się świetnym aktorem dramatycznym, nie wszedł w tę rolę.
Wśród niewystarczających kreacji trzeba wymienić występ Carrie Fisher (to podkreśla większość komentatorów), sprawia wrażenie, jakby ktoś spoza ekipy aktorskiej z nieznanych powodów wszedł na plan i został przypadkiem sfilmowany. Także Daisy Ridley, która właściwie w ogóle nie gra, po prostu wykonuje szereg czynności przed kamerą. Zupełnie niezrozumiałym wydaje mi się nie tyle występ Adama Drivera, co w ogóle sam wybór tego aktora do tej roli. Ta dwójka jest pozbawiona nie tylko charyzmy, która decydowała o sukcesie postaci z pierwszej serii, oni nawet nie mają mimiki.
Pomysły fabularne nie dorastają nawet do serii prequeli, słusznie krytykowanych za miałkość.
Jeśli już mowa o schematycznym scenariuszu, są takie punkty, w których schemat właśnie powinien być zachowany, a nie jest. Chodzi o dramaturgię narracji, punktem właściwie nieodzownym w tego rodzaju opowieściach jest podróż i wynikająca z niej przemiana, której doświadczają bohaterowie. Otóż w Przebudzeniu Mocy żadna z postaci tak naprawdę nie przechodzi żadnej istotnej przemiany. Co najwyżej utwierdzają się w tym, kim już są. W Nowej nadziei przemianę przeszli niemal wszyscy (niektórzy nieco mniejszą, ale jednak przeszli, wyjątkiem jest Chewbacca, który się nie zmienia i Vader, który jedną przemianę miał za sobą, a na drugą musiał poczekać).
Ostatecznie całość sprawia wrażenie raczej pilota serialu niż pełnoprawnego filmu fabularnego. Być może jest to rodzaj łącznika, który ma z jednej strony „skomunikować się” z obrazem Powrót Jedi, z drugiej – otworzyć wątki kontynuowane w przyszłych częściach. Problem w tym, że dobrze przemyślany scenariusz powinien nawet w takim przypadku budować świat samowystarczalny. Całość wygląda mi na „brakujące ogniwo”, film zrobiony wyłącznie po to, żeby „pozamiatać” po poprzednich częściach i zrobić grunt pod nowe.
Skąd w takim razie pewien urok, który jednak pojawia się na ekranie? To scenografie i rekwizyty. Są znakomicie przemyślane i jest to chyba najmocniejsza strona tej części Gwiezdnych wojen. Wyglądają często jak powycinane z pierwszej trylogii. Wrażenie, że znowu mamy tych samych bohaterów (nawet – tych samych aktorów), te same roboty, te same pojazdy kosmiczne – jest potężne. Nawet kolorystycznie, zdjęciowo upodobniono obraz do klasycznej serii. I to sentymentalne rekwizytorium daje właśnie wrażenie – podsumowane zdaniem, nie bez powodu włożonym w usta Hana Solo – We're home. Znaleźliśmy się znowu w „starym, dobrym” świecie Gwiezdnych wojen, tyle że jakoś w nim drętwo i nijak. Całość sprawia wrażenie adresowanej nie do widza, który oczekuje „nowej przygody”, co raczej do kolekcjonera motywów, to jakaś produkcja fanowska, w której postacie i wątki pełnią rolę gadżetów.

Podsumowując tę wyjątkowo długą jak na mój blog notę: Przebudzenie Mocy to próba udawania, że „jest jak dawniej”, a tak naprawdę jest tak jak w prequelach. Zmieniono co prawda typ (a nie jakość, co zresztą udało się znakomicie) efektów specjalnych, dodano więcej cytatów z klasycznej serii, pojazdy są bardziej zardzewiałe, a sceny walk minimalnie bardziej realistyczne. Nie otrzymaliśmy jednak kontynuacji pierwszej serii, tylko miks obu wizji – z „klasycznej” wzięto niektóre postacie i scenografie, z drugiej – mdłą fabułę i słabo zbudowanych bohaterów. I właśnie ta niespójność jest najpoważniejszym pęknięciem całego założenia rozpoczynającej się właśnie trzeciej serii.

4/10 

PS. Robot BB-8 jest przesłodzony, R2D2 był słodki, ale z charakterem. BB-8 to wulkan cukru, obrzydliwe...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz