niedziela, 13 sierpnia 2017

A Cure for Wellness (Lekarstwo na życie), reż. Gore Verbinski

A Cure for Wellness (Lekarstwo na życie), reż. Gore Verbinski

Nazwanie tego dzieła horrorem jest równie trafne, co nietrafne. Oczywiście, horror od zawsze był splątany z psychoanalizą i myśleniem symbolicznym. Jednak można wyróżnić te, w których symbolika i psychologia pomagają wyjaśnić sens akcji oraz te, w których akcja ma znaczenie wyłącznie symboliczne. Naturalnie, śledzimy tu losy bohaterów, to jednak tylko "przyprawa", dodatek do zupełnie innej narracji prowadzonej w metaforze. Fakt, że chwilami obraz przeraża, nie powinien zaciemnić tego, że nie chodzi o to, co widzimy, tylko o znaczenie tego. Najbardziej więc skłaniałbym się do nazwania Lekarstwa na życie filmem poetyckim, potem dramatem psychologicznym, a dopiero na końcu (choć oczywiście również) horrorem.
Akapit powyżej to dopiero wstęp do wstępu do rzetelnej recenzji. Są filmy, zwłaszcza te lepsze, których nie da się omówić lakoniczną notą blogową, a nawet klasyczną recenzją. Lekarstwo na życie wymaga głębszej, rozbudowanej analizy, a nie opisu w stylu "akcja trzyma w napięciu, a dialogi są dobrze napisane". W tym przypadku to po prostu nie ma nic do rzeczy (chociaż sprawność realizacyjna faktycznie jest bez zarzutu, a zdjęcia wysmakowane z rzadką starannością). Ilość tropów, jakie się tu pojawiają można pominąć (w byle jakiej recenzji), zasygnalizować (co chyba zrobię, choć na pewno nie wyczerpię wątków) lub solidnie omówić (a na to trzeba kilku stron, a nie kilku zdań).
Pierwszym bez wątpienia tropem jest tajemnicze szwajcarskie sanatorium. Kto jeszcze oprócz mnie pomyślał o Davos i o Czarodziejskiej górze? Skojarzenie wydaje się tym bardziej trafne, że pojawia się niemal dosłowny cytat z Manna o inaczej biegnącym czasie. Wspólnych wątków znajdziemy jednak znacznie więcej, a warto poszukać, bo to nadaje wielu odcieni znaczeniom.
Kolejnym, powiązanym tropem jest próba przyjrzenia się "niemieckiej duszy". Szwajcaria należy do niemieckiego kręgu kulturowego i etnicznego (to oczywiście pewne uproszczenie, jednak Verbinski wyraźnie akcentuje niemieckość). Widać to choćby w inwektywie, którą wygłasza bohater w barze, a także w samej idei eksperymentów medycznych i całej masie niuansów, których obiecywałem nie analizować szczegółowo (swoją drogą ciekaw jestem ciekaw, jak przebiegała współpraca reżysera ze scenarzystą Justinem Haythe).
Trzeci wątek to starcie awansowanych mas z arystokracją. Jedna i druga grupa w filmie są chore i wbrew pozorom (historycznym) toczą wciąż zaciekłą wojnę. Oczywiście w "gnijącej" arystokracji dopatrzymy się też śladów Drakuli.
Czwarty to wewnętrzne konflikty bohaterów. Zobrazowane powikłaniami rodzinnymi (które również powiązane są z rozdaniem społecznym wspomnianym wyżej), ale też z naturalnymi popędami i lękami. Rozgrywa się tu klasyczna wędrówka bohatera, geograficznie umiejscowiona w jednym punkcie, ale rozgrywka wewnętrzna przechodzi prawdziwą epopeję.
Nad tym wszystkim wisi wszechobecna symbolika wody we wszelkich postaciach. O samej wodzie można by napisać tyle samo tekstu lub więcej, ile w tej nocie.
Każdy z tych tropów (i wiele innych, o których nie wspomniałem) budzi wodospady wniosków i skojarzeń podczas projekcji, zaczyna się to kleić podczas drugiego oglądania, przy trzecim nabiera spójności. Jest to przy okazji jeden z niewielu filmów z ostatnich lat, który obejrzałem trzykrotnie. Zostawiam sobie czas, być może z jego biegiem ocena wzrośnie do dziewiątki.

8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz