poniedziałek, 31 lipca 2017

Atomic Blondie, reż. David Leitch

Atomic Blondie, reż. David Leitch

Idąc do kina na Atomic Blondie liczyłem na solidną dawkę kina szpiegowskiego i klimat lat 80. Jeśli chcecie iść właśnie po to, będziecie rozczarowani. Przez chwilę zanosiło się nawet na nieco bondowską konwencje, z oczywistych powodów. Myślę, że jest to film dla fanów Avengers albo X-Menów. Istota fabuły i sposób realizacji nie odbiega. Odbiegają tylko szczegóły, to znaczy osadzenie w historycznych wydarzeniach i rzeczywistych miejscach. Ważniejsze jednak, że są to pozory: obraz stwarza wiele pozorów, które służą tylko dla zmyłki. 
Nie mam żalu, wiedziałem, że idę na post-komiksowy film, moje ryzyko, moja sprawa. Namawiałbym natomiast na wizytę w kinie kogoś, kto lubi stosunkowo proste kino akcji ze strzelaninami, pościgami i lesbijskimi scenami łóżkowymi. A wracając do pozorów:
Pozór 1: klimat lat 80. Ogromna ilość samochodów z dekady, wnętrza, wygląd ulic, niektóre stroje, sporo muzyki. A jednak klimatu epoki jest tu mniej więcej tyle, co we wspomnianych Avengersach (no, może trochę więcej). Nie zadbano o niuanse, takie jak fryzury, obecność subkultur (z jednym małym wyjątkiem), a nawet kolorystykę zdjęć. Tło obyczajowe w ogóle się nie pojawia, a postacie mówią, myślą i zachowują się dokładnie tak samo, jak postacie z filmów, których akcja toczy się w 2017 roku, a nie w 1989. Czy to wszystko musi być w wartkim i hałaśliwym filmie, w którym chodzi głównie o akcję? Nie musi, o ile ktoś nie oczekuje. Kwestia upodobań i wyboru.
Pozór 2: realizm walk. Uczestnicy bijatyk bywają zmęczeni, podrapani posiniaczeni. No brawo. Spadają ze schodów i walą w siebie różnymi przedmiotami tak przekonująco, że aż trudno uwierzyć, że nikt nie zabił się naprawdę. Z drugiej strony dwa takie „strzały” w twarz kończą się limem i złamanym nosem (jeśli nie szczęką), a oni zbierają takich ciosów kilkadziesiąt i są... podrapani. A bohaterka po trzech dniach ma jeszcze ślady na ręce (jakby była brudna...), ale już nie na twarzy, gdzie goi się najdłużej. Albo idzie się w konwencję bondowską, gdzie wszystko jest umowne, albo w realizm, krew, pot i rany – ale wtedy trzeba być konsekwentnym, a blondie powinna mieć oczy spuchnięte jak Rocky Balboa po trzeciej rundzie.
Pozór 3: intryga. Zdawałoby się dość mocno powikłana, a ostatecznie rozwiązania okazują się rozczarowująco proste. Postacie, choć zadbane, także ostatecznie płaskie. Mówią o swoich dramatach wewnętrznych, ale pewnie tylko dlatego, że gdyby nie powiedzieli wprost, to nie byłoby jak się tego domyślić.
Z kilku innych drobiazgów dodałbym, że nigdy nie widziałem, żeby punki trzymali się w jednej ekipie z chłopakami od break-dance (ktoś powie, że to tylko sztafaż w filmie i oczywiście, będzie miał rację). Zdziwiłem się natomiast, kiedy jedna z bohaterek, już całkowicie martwa, leżąc puszcza „oczko” do drugiej. Najpierw pomyślałem, że może żyje i zaraz wstanie. Nie wstała. Dowcipny trup.
Oczywiście – czepiam się. Piszę na bloga, mogę pisać tak, jak mi na sercu leży. Chwilami bawiłem się dobrze, ale jeśli ktoś czytuje tego bloga, wie już, że to film nie dla mnie. Natomiast jeśli lubicie popatrzeć na dziewczyny o figurze modelek, do tego uprawiające seks i strzelające, to spodoba się wam. Ach, byłbym zapomniał. Ta „blondie” rzuca stukilowymi facetami o ściany, jakby to były szkolne worki z kapciami. No, teraz to już na pewno niektórzy zrobią rezerwacje ;)

4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz